Zupa z Króla Edwarda Wójciaka
Część pierwsza, Rozdział II.
SZKOLNE WONIE
Szkoła, znana jako dziewiątka, graniczyła z największym w Tomaszowie kościołem, oddzielona od niego murkiem z czerwonej cegły. Położona w centrum, ledwie krok do kwadratowego ryneczku, nazwanego, jak w wielu innych miasteczkach o podobnych klimatach, Placem Kościuszki. Filipek kochał ten budynek. Uwielbiał szkolne zapachy, a najbardziej specyficzny, chemiczny, drażniący nozdrza smrodek szkolnej pasty do podłogi – czarnej mazi, co brudziła buty. Szkolna stołówka wydzielała nieustannie pozytywne odory jedzenia, powodujące bóle w brzuchu ciągle głodnego chłopaka. Biblioteka szkolna pachniała tajemniczo podniszczonymi tomami, obłożonymi w ten sam maskujący, żółtawobury papier. Kurz unoszący się stale w powietrzu, niósł miraże zdarzeń, doznań i niedotkniętych złudzeń.
Klasy były olbrzymie, jasne, zastawione starożytnymi ławkami koloru czarnego brudu, ze szklanymi kałamarzami, napełnionymi wodnistym atramentem. Nad głowami uczniów, tuż za plecami nauczycielki, wisiały portrety wąsatych przywódców kraju oraz ludzkości. Pulpity ławek wyślizgane łokciami nierówne były, pełne zagłębień, od powyrzynanych kozikami napisów i rysunków, często nieskromnych. Klasy pachniały, czy to latem, czy zimą, słońcem i rozgrzaną pastą podłogową.
Z boku dziedzińca, całkiem w południowym jego końcu, ulokowany był szkolny kibel. Zbudowany solidnie z cegły, posiadał część męską i żeńską, przedzielone obie ceglaną ścianką. Liczne, rozmaitej średnicy dziury wywiercone w tej przegrodzie, wyraźnie świadczyły o nieposkromionej u dzieci chęci poznania. Zapach szkolnej ubikacji był najsilniejszy, niemożliwy do zapomnienia. Pozostał w pamięci całych pokoleń uczniów tomaszowskiej dziewiątki, jako bukiet najbardziej charakterystycznych woni ich dzieciństwa. Marnego, upodlonego, lecz przecież dającego pozory całkowitej wolności. Niektórzy z nich, co może powinno stać się przedmiotem oddzielnych badań, wylecieli na ministrów, polityków, szefów policji, rektorów akademii medycznych, reżyserów filmowych, czy nawet doktorów nauk ścisłych. Wspomnienie dziewiątki prawdopodobnie nawiewa wciąż jeszcze w ich subtelne, profesjonalne nozdrza, ten nad podziw obrzydliwy smród nigdy nie opatentowanej mieszanki amoniaku, wapna i chloru, jaką wówczas, na przełomie tych pięknych lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych wydzielały zasrane doły, pełne nigdy nie sprzątanego dziecięcego gówna.
Kibel służył głównie do palenia papierosów i podglądania dziewczyn. Teren położony za nim, zwany Górką, miał szczególne znaczenie w życiu szkoły, uprzywilejowany z racji pełnionej funkcji – tutaj odbywały się wszystkie szkolne honorowe i niehonorowe pojedynki.
Filipek kochał szkołę, a ona odwdzięczała się Filipkowi wzajemnością. Chłopiec posiadał nadzwyczajny głód wiedzy. Zdążył już pochłonąć całą obfitą zawartość szkolnej biblioteki, a pani Teresa z biblioteki miejskiej nie mogła wyjść z podziwu i nie szczędziła pochwał dla jego regularnych odwiedzin w jej świątyni wiedzy i kultury na rogu Tkackiej i Warszawskiej. Czytał wszystko, jak popadnie – od Szklarskiego, Maya, Londona, po Kafkę i Gombrowicza, przekładając podręcznikami historii literatury, sztuki i filozofii. Nawet jeśli czegoś do końca nie rozumiał, nosił w sobie dziwne przekonanie, że kiedyś to zrozumie i wykorzysta.
Wiedza Filipka była zauważana i nagradzana. Nauczyciele go wychwalali, dawali dobre stopnie, wyróżniali. Raz nawet dostał za darmo mundurek harcerski, choć harcerzem nigdy nie był, a w dwa dni później – darmową wycieczkę nad morze, za którą rodzice innych dzieci musieli wyłożyć po trzydzieści złotych. Dlatego klasa żywiła w stosunku do niego uczucia mieszane. Z jednej strony, nie lubiano go za te pochwały i najlepsze stopnie, z drugiej – szanowano, bo szybko biegał, dobrze grał w piłkę, nieustraszenie się bił. Na pewno nie miałby żadnych kłopotów ze strony innych chłopaków, nawet z powodu dobrych stopni, gdyby nie jego sposób ubierania się.
Rodzice odziewali go w przerabiane każdego roku garnitury po ojcu lub po starszych braciach. Franciszek nicował ubrania z zawodowym smakiem, nie dbając zupełnie o fakt, że nie jest na bieżąco z aktualną modą. W efekcie elegancję Filipka, przypominającą przedwojenne małomiasteczkowe salony, wyśmiewały zarówno obdarciuchy, jak i nowo-dżinsowi eleganci szkolni.
W dokuczaniu wyróżniał się wyrośnięty drągal. Drżała przed nim cała szkoła, bojąc się nawet wymawiać jego imię. Wielki i krościaty, z upodobaniem lat kilka kolejnych garował w tych samych klasach. Zadawał się głównie z chłopakami z miasta. Wysoki, obdarty, z płomiennie rudą czupryną, mocno się jąkał. Miał za sobą poparcie grupy oraz niebywały posłuch. Popalał ostro papierosy, próbował alkoholu, mówiono, że nosi nóż. Kimże przy nim był Filipek? Nikim, to trzeba było przyznać. Całkowity kontrast to był. Dlatego chyba dryblas nienawidził go za te porządnie uszyte garnitury, dobre oceny i wiedzę. A już szczególnie za dziwny spokój, zawsze obecny na twarzy chłopca. Mimo to nigdy go nie uderzył. Czuł widać do niego jakiś niewytłumaczalny respekt.
Rudy często wyłudzał papierosy od palących w szkolnym kiblu dzieciaków. Czasem zadawalał się nawet pociągnięciem tak zwanego macha od każdego, co stało się stopniowo regułą. Kiedy prosił, a właściwie rozkazywał: – Dej macha, nikt nie śmiał odmówić. Stąd przylgnęło do niego przezwisko „Dejmacha”, za którego używanie niejeden palacz dostał w ucho. Działo się tak aż do momentu, kiedy razu pewnego wkroczył do kibla z solidnym, dużym petem. Zaciągał się nim z lubością, pierwszy raz na własny rachunek. Zaskoczenie było tak ogromne, że aż ktoś krzyknął: – Patrzcie, Dejmacha ma peta! Od tej pory dryblas zaczął się domagać od chłopców poprawności używania swojego nowego przezwiska. Dejmacha Mapeta – to brzmiało tajemniczo i groźnie, mogło budzić szacunek. Dumny z nowego pseudonimu, który brzmieniem przypominał imię wodza Azteków, wyraźnie zyskał na wartości i popularności.
Dejmacha Mapeta był synem Brudasa i Praczki. Brudas prowadził najbardziej popularną alkoholową melinę w miasteczku, zaś jego połowica opierała co zacniejsze rodziny. Meliniarz podzielił swój niebogaty asortyment napojów z grubsza na dwie kategorie: gorzała monopolowa oraz wynalazki. Posiadał sobie tylko znany sposób na oczyszczanie alkoholu metylowego, z którego przyrządzał te mikstury, przez klientów zwane naukowo wynalazkami. Nie słychać było, by narzekano na jakość jego trunków. Nikogo nie peszył też wygląd przedsiębiorcy. Brudas nie mył się nigdy. Jego ubranie przypominało rycerską zbroję. Aż lśniło od wyszlifowanego latami brudu. Z trudem zginało się w łokciach i kolanach.
Franciszek Krawiec bywał częstym klientem Brudasa. Lecz nie zawsze nadarzała się sposobność, by mógł udać się po zakup osobiście. Zdarzało się, że wysyłał sąsiada, a raz, jeden jedyny raz posłał tam Filipka: – Masz tu pieniądze i przynieś mi coś na apetyt – polecił.
Chłopiec wysilił cały swój urok i doświadczenie, żeby sprawę załatwić pozytywnie dla ojca, którego kochał przecież na swój sposób. Drzwi otworzyła mu żona meliniarza, dzierżąc w dłoniach wielką michę, pełną brudnych mydlin.
– Dzień dobry, pani Brudasowa – zaczął grzecznie i rezolutnie. – Tata przysłał mnie po coś na ape…- i nie dokończył, oblany od stóp do głów pomyjami. Nigdy więcej już tam nie poszedł.