ZUPA Z KRÓLA Część I Rozdział V

865

Nowa strona 1

Zupa z Króla Edwarda Wójciaka
Część pierwsza, Rozdział V.                                     

                                                                        JĘK CIĘŻKO UTRAPIONEGO
 
 
      Wysoki mężczyzna w polowym mundurze z dystynkcjami porucznika na pagonach, szedł niespiesznie przez młody brzozowy lasek. Lekko się zataczał. Pionowa zmarszczka psuła wysokie czoło. Gniewny wyraz twarzy i zabawne grymasy mogły sugerować, że intensywnie myślał o czymś niezmiernie ważnym. Cieniutka, biała ścieżynka wyprowadziła go na rozległą łąkę, gdzie siwe koniki popasały na soczystej trawie. Niektóre piły łapczywie wodę ze strumienia, inne brykały wesoło. Pełno było radości w tym sielskim obrazku sobotniego, letniego wieczora. Porucznik Fred poprawił czapkę polową na przystojnej głowie. Przesunął wojskowy pas z pozycji  „na jajach” na jego  właściwe miejsce i zaciągnął na ostatnią dziurkę. Zrobił trzeźwą, służbową minę, kiedy sztywno wkraczał do pochylonego kiosku, wysuniętego na sam skraj wsi przytulonej do obrzeży ogromnych koszar.
      W małym świecie porucznika Freda wszystko było na swoim miejscu i nikt się niczemu nie dziwił. Za ladą kiosku musiał się nudzić nie kto inny, tylko jakaś Lodzia, żona jakiegoś porucznika. Na widok przystojnego mężczyzny natapirowana piękność nagle ożyła. Ściągając wąskie usteczka w znaczący ciup, zapytała słodziutko: – Pan porucznik pewnie na spacerek? Tak sam w sobotni wieczór ?
      – Pani da patyka – zbył jej ciekawość. Zuchwale zajrzał w jej schowane za zmarszczkami z tłuszczu niebieskie kiedyś oczęta i dodał śmiało: – Pani Lodzia to coraz ładniejsza kobita. Wygłaszając ten komplement przechylił się przez szeroką ladę sklepową, włożył rękę za jej dekolt i wyjął wielką, białą pierś. Ten dziw natury, w czasie  przebywania sobie spokojnie za tym dekoltem, robił wrażenie jędrnej krągłości. Teraz wydłużył się, wyciekł przez palce Freda i potoczył jak żywy po błyszczącym jak srebro blaszanym szynkwasie. 
      – Pan Fred to zawsze jak ten dżentelmen – no, no – pochwali, komplement powie – zamiauczała przymilnie sklepowa, a jej przyspieszony oddech zajechał odorem czosnku. Fred odwrócił głowę, a wzrok jego pobłądził gdzieś wysoko, na stanowiska półek z makaronem czterojajecznym.
      – Teraz muszę odmaszerować, wpadnę tu kiedy wieczorkiem  –  przyrzekł fałszywie i już był za drzwiami. Wysapał wietrzne – ufff !- aż zabolały go przednie zęby. Poluzował pas, zdjął czapkę i wcisnął ją za pagon bluzy. Wstąpił zamaszystym krokiem na wąską ścieżynkę, wydeptaną żołnierskimi buciorami przez rozległe łąki. Prowadziła prosto do dziury w drucianej siatce, chroniącej teren koszar. Pociągał  z butelki tak uparcie, aż dotarł do celu. Gdy już pokonał przeszkodę, wkroczył z marszu w typowy pejzaż sobotniego relaksu.
      Na leśnej polance siedziała w kółeczku grupka rozebranych do pasa wojskowych dżentelmenów. Blade, zakończone krawatami opalenizny torsy, kontrastowały ze spoconymi, ogorzałymi twarzami.W środku kółeczka klęczała w pozycji na czworakach goła dziewczyna i udawała stół. Chude plecy podrygiwały za każdym zamaszystym uderzeniem karty. Pełne piersi wykonywały do rytmu półkoliste ruchy. Żołnierze grali w pokera. Wokół walały się na trawie puste butelki po jabcokach.
      – Powstań ! – wydarł się ktoś z kółka, lecz zaraz opadł bezwładnie na plecy, przy pierwszej próbie oderwania się od gleby. Reszta starała się salutować do odkrytych głów, ale wychodziło im to dosyć niezdarnie. – Spocznij  – rzucił Fred od niechcenia i przysiadł się do grających. O co gramy? – zapytał.
      – Kasa się  kończy, ale zawsze można zagrać o kopa w dupę ! – krzyknął zadowolony ze wspaniałego pomysłu zaśliniony, okrągły jak jabłuszko starszy  sierżant, po czym natychmiast się poprawił – Zagrajmy o Jadźkę Puzon. Niech dziewczyna też ma coś z tego. Oferta przeszła bez sprzeciwu.
      Jadźka zrobiła sobie przerwę w udawaniu stołu, aby wydudnić połówkę wina. Rozkosznie zaciągnęła się wonnym dymkiem papierosa marki Sport. Jako sprawdzona żołnierka, znała fanaberie swoich panów. Nic jej już nie dziwiło. Nie takie rzeczy widziała, bo niejedno już z nimi wino wypiła. Traktowała ich bardziej jak braci, lub jak niegroźne duże dzieci, którym po raz kolejny udało się uciec z domu.
      Rozpoczęła się pasjonująca gra, przerywana gulgotaniem wina w żołnierskich gardłach. Licytując, przekrzykiwali się kłótliwie.  Nagroda niecierpliwiła się w niewygodnej pozycji. Walili kartami w jej szczupłe plecy, czujnie bacząc, czy który aby nie oszukuje.
      – Kareta króli – stwierdził porucznik Fred, trzymając karty przy orderach.
      – Sprawdzam – krzyknął sierżant i poklepał Jadźkę po zgrabnej pupie. – Nie bój się nikogo, będziesz moja! – dodał na pocieszenie.
      Fred rzucił odkryte karty i wstał od „stołu”. – Kto lepszy? – zapytał dla formalności. Lepszych nie było.
      Spojrzał na należną mu nagrodę i naraz ogarnął go histeryczny śmiech. Chichotał zataczając się w kuckach, aż oczy zaszły mu łzami. Nawet nie miał siły ich wycierać. W końcu podniósł chudzinę z ziemi, ujął teatralnym gestem pod rękę, skłonił się głęboko. Sztucznie wyprostowani, na sztywnych nogach pomaszerowali dostojnie w kierunku niewysokiego lasku nad strumykiem.
      Dziewczyna dreptała potrząsając bujnym, falującym biustem. Niebieskie oczy rozświetlały jej niebrzydką twarz. Pszeniczne włosy spływały do ramion i nadawały anielski wygląd. Pełne uwielbienia, pytające spojrzenie przewiercało na wylot oczy Freda, ale on zdawał się tego nie zauważać.
      – Idź Jadźka do domu – powiedział, kiedy już schowali się za drzewa. Ja już nie mam siły się śmiać. Nie mam też siły płakać. Wcisnął w jej dłoń kilka pomiętych banknotów, mówiąc: –  Goła jesteś, musisz się jakoś ubrać. Nie mam coś dzisiaj nastroju na pieszczoty.
      – O nie, nie Fredi, jak możesz tak mówić, nie zrobisz mi tego – zaszlochała dziewica. Ja przecież tylko ciebie kocham, Fredi. Czekałam bardzo długo na ten moment. Zawsze o tobie marzyłam. Pozwól mi być z tobą, chociaż troszeczkę, proszę, no pozwól!
      -Wszystkie mnie kochacie – mruknął do siebie Fred i złapał ją za ramiona. Czego wy ode mnie chcecie?! – krzyknął w rozpaczliwym gniewie.
      – Ja nie jestem taka jak te wszystkie, ja chcę tylko jednego – chcę ciebie kochać – wyszeptała dziewczyna i osunęła się na kolana.
        Niebo na zachodzie przybrało barwę purpury. Wielkie, krwawoczerwone słońce spadało gwałtownie. A kiedy zobaczyło horyzont, zawahało się przez ułamek chwili i spazmatycznie zadrgało. Na koniec runęło w dół, gasząc leniwy dzień, nie bacząc na to, że gdzieś tam, w krzakach na obrzeżu koszar, jeszcze jedna dziewczyna zmaga się z twardą sprzączką wojskowego pasa. Puzonówna gorącym oddechem owionęła uwolniony obszar. Przywarła doń, jak do skarbu wyśnionego. Fala przyjemnego ciepła ogarnęła muskularne ciało oficera. Usta dziewczyny nie musiały błądzić w poszukiwaniu celu. Był ogromny, pozwolił się nimi otulić oraz całkowicie zawładnąć.
      Porucznik Fred zrezygnowany oparł się o drzewo i podniósł głowę ku górze. Jego myśli błądziły daleko gdzieś, przywołując wspomnienia. Galopowały przez mózg miarowo, w rytm nienasyconych ruchów wniebowziętej Jadźki, pochłoniętej bez miary swoim szczęściem.