Dotkliwy chłód odegnał nas od wraka, full bajer wypas, jak przysięgał się Marek, jego dumny właściciel. Bo Szef mianował mnie swoim kierowcą. – Powinieneś czuć się wyróżniony – mawiał do mnie Bokser, nie kryjąc zazdrości. Tak już trwało od miesiąca, a dokładniej od chwili, kiedy w podmiejskiej knajpie o pretensjonalnej nazwie Abrakadabra, ponoć dla „gości z górnej półki”, mój obecny mocodawca już kompletnie zalany, rzucił we mnie kluczykami ze słowami: – „fura jest twoja, od dziś nią jeździsz”, a był to jego ostatni bełkot, jaki zapamiętałem z tamtej nocy. Mógł sobie na taki gest śmiało pozwolić. Dobrze wiedział, że od lat siedmiu z kawałkiem nie spożyłem nawet marnego grama alkoholu i to w żadnej, najmarniejszej postaci. A Marek, no cóż, z racji wykonywanego zawodu musiał wykonywać, jak narzekał nieszczerze – „jednego”, ale za to codziennie.
*
No więc barman zaczął się wreszcie jakoś zachowywać. Biegał teraz jak opętany, zgadując nasze zachcianki, szczególne po tym, jak ujrzał w dłoniach Szefa niby przypadkiem przekładany z kieszeni bluzy do kieszeni spodni, gruby rulon stuzłotówek.
Wszystkie trzy podstarzałe ladacznice śmiały się z barmana w głos i dokuczały ze złośliwością typową dla starzejących się kurew.
– Tempo, tempo, tempo! – poganiały go chórem, zaśmiewając się do łez.
– Wy wstrętne, stare kościotrupy – odcinał się barman, i machał w ich kierunku szczupłą dłonią pianisty, całkiem damskim, odpędzającym gestem.
Rzeczywiście, wszystkie trzy były przerażająco chude. Jednakowe bluzki wykonane z takiej samej jedwabnej tkaniny, posypanej jednak jakby dla ich odróżnienia różnymi kolorami brokatu, odsłaniały identyczne wielkie dekolty z wystającymi obojczykami nad wyraźnie zarysowanymi żebrami. A dalej w dół nic, jak tylko wypchane gąbką staniki. Wszystkie trzy miały tlenione na biało rzadkie włosy i prezentowały jednakowe, zużyte końskie twarze. Ohyda.
Ale nie dla Boksera. Wiedzieliśmy o tym od dawna. Zawsze wybierał najbrzydsze okazy świata. W tym przypadku nie musiał wybierać. Ale żeby wszystkie trzy na raz? Nie minęła godzina, jak zniknął z nimi na schodach prowadzących do części hotelowej przybytku, puszczając do nas na obchodnym wielkie oko, międzynarodowy znak męskiego porozumienia.
– Przepadł – stwierdził lakonicznie Szef, i dodał – Spójrz na jego ręce.
– Czyje, Boksera? Jak mam spojrzeć, kiedy polazł na górę z tymi ścierkami?
– Tego barmana – skrzywił się Szef, jakby go zabolała lewa dolna dwójka, której zresztą nie posiadał. Ciota – powiedział trochę zbyt głośno jak na okoliczność i przez przerwę w uzębieniu splunął za bar cienką strużką śliny. Ci którzy go dobrze znali, wiedzieli, do jakiej perfekcji miał to swoje strzykanie opanowane, jak bardzo musiał być zirytowany, kiedy już strzykał, i jak celnie to robił. Tym razem trafił w okolicę prawego kolana czarnych, plastikowych spodni barmana. Ten udał, że tego nie zauważył, a jego szybkie bieganie za barem stało się jakby szybsze.
– Na dodatek tchórzliwa ciota – powiedział Szef jeszcze głośniejszym szeptem. – Nie bój się, już mi zabrakło śliny – rzucił w kierunku barmana i zamówił podwójną whisky dla siebie, i kolejną colę dla mnie.
– Ty, Marek, ja już nie mam gdzie pompować tego wynalazku – rzekłem znużony. Spać mi się chce – dodałem. – Chyba zapomniałeś, po co tutaj się przywlekliśmy.
– Racja – obudził się Szef. Musimy załatwić jakiegoś furaka – ziewnął i wyciągnął komórę. Przez kilka minut gadał jak najęty, a sądząc po śmiesznie uprzejmych grymasach, jakie opanowały znienacka jego kamienną zwykle twarz, z jakąś kobietą.
– Zaraz będzie fura i śliczny dodatek do fury – uśmiechnął się szeroko, i znowu zapadł w drzemkę.
cdn.