Widziane z Toronto

654
Mój Tomaszów

Urodziłem się tutaj i przeżyłem w tym mieście dzieciństwo, młodość i dużą część wieku dojrzałego. Przez ponad 20 lat emigracji miasto pojawiało się w moich snach, tych chcianych i tych mniej chcianych. Czy to w czasie pracy czy podczas relaksu, zawsze przebijał się przez warstwy świadomości podświadomie wywołany skojarzeniami obraz Tomaszowa Mazowieckiego, mojego rodzinnego miasta, a jeśli nawet nie samego miasta, to dobrych i niedobrych chwil w nim spędzonych. Po latach te negatywne wspomnienia albo są wyrzucone jakby z automatu precz, albo obrastają zabarwieniem sentymentalnym, podobnie jak ciężkie chwile spędzone w wojsku. Psychika człowieka potrafi bowiem dokonać selekcji pozytywnej. To, co zostawiliśmy, czasem na zawsze albo jak się wydaje – że na zawsze, zostaje wyczyszczone, wygłaskane, miękkie, ciepłe.

Na emigracji życie nie głaskało, ale ostateczny rezultat ostrej walki o przetrwanie nie wypadł najgorzej. I chociaż tak zwana „stara emigracja” poufale przy piwku zawsze głosiła, że i tak większość nas „młodych” jeśli jeszcze nie marzy o powrocie, to wszystko przed nami, wtedy nie zwracałem na to uwagi. Aż nagle…

Tak, to przyszło nagle. Te sny o Niebieskich Źródłach, o Placu Kościuszki, o Przystani nad Pilicą. I ta nieodparta chęć, by tam polecieć, by tylko zobaczyć. Po 9 latach nieobecności przyleciałem na pół roku. A potem? W Kanadzie wytrzymałem następne pół roku i zawitałem do Tomaszowa ponownie. Wytrzymałem tym razem półtora. Teraz siedzę niespełna tydzień w Toronto i oto czym zajęta jest moja głowa? No czym?  Ano – myślami o powrocie na stałe.

Sentyment sentymentem, ale życie nie składa się przecież z samych marzeń i snów. Twarda rzeczywistość i realne myślenie bardzo przecież dorosłego już człowieka, czyli mnie, zaskoczyła znienacka pytaniem: „Po co? Nie miałeś oczu? Nie widziałeś bracie co się tam dzieje”?

Ale jazda!

Ulice mojego miasta z ledwością radzą sobie z pomieszczeniem niezliczonej ilości samochodów. Jakby na ironię kierujący nimi zachowują się tak paskudnie, jak chyba nigdzie indziej na świecie. Gaz do dechy, palenie opon, nieustanny ich pisk, to nic jeszcze. Na przejściach dla pieszych nieregulowanych sygnalizacją świetlną, szczególnie w centralnych punktach miasta, pieszy nie ma nic do powiedzenia. Mało który kierowca zwalnia przed zebrami, toteż przechodniom nie pozostaje nic innego, jak tylko cierpliwie wyczekiwać, aż kawalkada rzęchów przejedzie, lub ruch łaskawie ustanie. Zaraz, zaraz, są też tacy, co ryzykują życiem. Desperaci cieszą się jak dzieci, bo koła samochodu wprawdzie otarły im się o pięty, ale tym razem nie zdjęły im butów. Sukces! Obserwowałem kiedyś staruszkę, której wpadło do głowy, by przekroczyć jezdnię przejściem przy cukierni Mazurka. Kroczek do przodu, dwa do tyłu, i tak kilka razy. Na początku wyglądało to dosyć groteskowo, później niestety, już coraz bardziej żałośnie. I nie doszłaby babina do sobie tylko wiadomego celu, gdyby nie pewien przybysz z Kanady, który wyszedł przed hamujące na miejscu pojazdy, rozkrzyżował ręce, podskoczył do starszej pani i ująwszy ją szarmancko pod pachę przeprowadził przez niezbyt szeroką w tym miejscu, za to jakże niebezpieczną jezdnię, po zebrze teoretycznie gwarantującej bezpieczeństwo pieszych. Pytanie jakie się tutaj narzuca brzmi: Gdzie jest policja? Odpowiedź: Jest, jest. Policjantów widać czasami w radiowozach  spokojniutko krążących sobie po mieście. Ale po co krążą, kiedy nie zauważają i nie reagują na ewidentne wykroczenia kierowców?

Sobotni, pachnący latem wieczór. Piłem kawę na tarasie w Arkadach, słuchając super koncertu młodych chłopców grających na gitarach bluesa. Weszło dwóch przystojnych policjantów w towarzystwie pięknej koleżanki, w sprawie tak zwanej interwencji sąsiadów na niby zbyt głośną muzykę, chociaż była dopiero godzina dwudziesta, a muzyka cudowna. Tymczasem już od kilku minut krążył wokół placu odkryty samochód wypełniony pijanym „kwiatem Tomaszowa”, młodymi ludźmi wymachującymi przerzuconymi przez burty auta  nogami,  podnieconymi piwem pitym prosto z gwinta, wykrzykującymi niecenzuralne słowa w kierunku przechodniów. Policjanci byli już na zewnątrz. Powiedziałem do kolegi: „Założę się, że wsiądą do radiowozu i pojadą za tą hołotą”. Ten popatrzył na mnie z politowaniem i odrzekł: „No to przegrałeś”. I rzeczywiście, przegrałbym, gdybym się założył. Mundurowi przeszli na ukos przez trawniki, przepuścili grzecznie nawracający właśnie „wesoły autobus”, przekroczyli jezdnię, wsiedli do swojego służbowego wozu i odjechali niespiesznie w siną dal. „Za co im płacą”? – zadałem pytanie, na które niestety nie otrzymałem odpowiedzi, no bo chyba należało do gatunku retorycznych.

Słoneczne popołudnie. Skwerek w Alejach, na ławeczce kilku młodych ludzi pije beztrosko piwo, sypią się bluzgi. Oni mówią na takie stany, że są wyluzowani. Rzeczywiście są. Nikt na to w Tomaszowie nie zwraca uwagi, chociaż oficjalnie obowiązuje zakaz picia alkoholu w miejscach publicznych. Pojawia się policjant. Podchodzi, salutuje, grzecznie prosi o dowody osobiste. W reakcji głośny śmiech. Gliniarz wykonuje groźniejszą minę, ponawia żądanie głośniej, zaczyna gestykulować. Jeden z mężczyzn wypowiada tylko jedno słowo: „sp……”.
Policjant rozgląda się, odwraca i wykonuje polecenie łobuza. Dla mnie szok.

Żywe trupy

W Tomaszowie czy to latem czy zimą, na wiosnę też, można spotkać na ulicach i skwerach zjawiska jak z filmów grozy puszczanych w TV w okresie Halloween. Monstra chodzące (chwiejnie), stojące (ledwie), leżące (na chodnikach i trawnikach), śmierdzące (na odległość). Żywe trupy. Żywy trup jest cały czas pijany, a raczej zatruty. Trafić z oceną niełatwo, bo zależy to od faktu, co ofiara pije: denaturat, alkohol sporządzony z rozpałki do grilla, czy tanie winko. Co za różnica, kiedy śmierdzi tak samo? Najtańsza jest tak zwana wódka z rozpałki, zwana inaczej benzyną. Po czym poznać konesera benzyny? Powłóczy nogami lub wykonuje nimi ruchy podobne stąpaniu bociana poszukującego żabek na podmokłej łące. Seta benzyny kosztuje na melinie 1 złotówkę, pół litra aż złotych pięć. Za piątkę można więc być pijanym, a raczej zatrutym, przez cały dzionek.  Nie dostrzegać ohydy pięknego słoneczka i beznadziei zielonej trawki, nie dbać o niepotrzebne posiłki czy wyspanie się w trywialnie czystej pościeli. Takiemu osobnikowi nie potrzebne jest do szczęścia dosłownie NIC. Przepraszam, oprócz chemicznego eliksiru… śmierci. Żywe trupy żyją krótko. Lubią spadać z ławek już jako trupy martwe.

Meliny

Są wszędzie. Podobno w każdym bloku i kamienicy. Po dwie, po trzy.
Na melinie można się napić szybko, a nawet trzeba. Szybko, bo przerób jest galanty, kolejka spragnionych trucizny niecierpliwa. Złotówa na blat, seta, przepitka z dużej butli i do następnej wizyty, jak już uzbiera się następną złotówę na następną setę. Na melinie można też kupić podrabiane papierosy i kradzione fanty. Biznes kwitnie, obroty porównywalne obrotom małej stacji benzynowej. Biznesmen, częściej bizneswoman ma tutaj przewagę nad innymi przedsiębiorcami w mieście – choć interes jest oficjalny, nie płaci podatków. Jeździ wypasionym autem, co roku wyrzuca kupione przed rokiem meble na śmietnik i wstawia nowe. Stać go, a jak.

Melina oficjalnie? Jak to możliwe? Możliwe, więcej – realne i namacalne. Policja wie dokładnie o każdej z nich. Dlaczego więc nie zamyka się melin? Jeśli policja je toleruje, dlaczego urzędy skarbowe nie naliczają im podatków? Jak mogą spojrzeć sobie w oczy zadowoleni z siebie, puszący się „sukcesami” tak zwani „ojcowie miasta”? Niech ich ktoś zapyta, czy słyszeli o melinach. Ciekawe, co odpowiedzą. Niech ich ktoś zapyta, skąd się biorą żywe trupy. Niech im ktoś powie, że właśnie oni są odpowiedzialni za realną śmierć nieszczęśników. Ja im to mówię. Bo są.

Dlaczego meliny mają się dobrze, coraz lepiej? Tylko nie nazywajmy tego co powiem dorabianiem spiskowej teorii. Chciałbym się mylić, ale wniosek narzuca się jeden, że ktoś za tym stoi, komuś zależy, żeby meliny były. Ktoś kroi z tego biznesu nielichą kasę, nie tylko sami meliniarze. Ktoś ich musi ochraniać, by za ich bajońskie dochody mogli szerzyć spustoszenie w ciałach i duszach mieszkańców mojego miasta. Kto?

 Prezydent czy starosta mogliby sobie pięknie z problemem poradzić, przecież sprawują zwierzchnictwo nad policją, a wszyscy razem wzięci utrzymują się z kieszeni podatnika. Mają wszelkie narzędzia: prawo, ludzi, areszty. Dlaczego więc nic nie robią żeby skasować nielegalne-legalne trupiarnie raz na zawsze, może nawet jednego dnia czy nocki, o jednej godzinie? Prezydencie, Starosto – żądam nie jakichś jak zwykle w podobnych przypadkach mataczących wykrętów, tylko konkretnej odpowiedzi – kiedy i w jaki sposób zlikwidujecie meliny w moim mieście?

„Rewitalizacja” – słowa na wiatr

Każda nowa ekipa tak zwanej władzy miejskiej zapowiada rewitalizację Tomaszowa. Matko Boska, cóż za przepiękne słowo. Z tym, że puste. Wyrzuca się w błoto bez opamiętania ludzkie pieniądze na przepiękne plany tej rewitalizacji. I co dalej? A nic.  Dalej samochody niszczą podwozia wpadając w bezdenne dziury w jezdniach, a ludzie drą obcasy na połamanych chodnikach. Najszkaradniej prezentuje się centrum miasta, z połamanymi płytami chodnikowymi na deptaku naprzeciwko kościoła św. Antoniego. Makabryczna wizytówka a zarazem świadectwo bezradności władz miejskich. Asfalt w tej części miasta charakteryzuje się licznymi muldami, co daje efekt wesołego miasteczka podczas jazdy samochodem. A nawierzchnia na Placu Kościuszki, gdzie jak na ironię z powodu braku pomysłu na jego zagospodarowanie istnieje dziki parking? Dziura na dziurze i dziurą pogania. Wstyd i hańba.

Tele – Nic

Działa w mieście prywatna telewizja. Tele-Top. Beznadziejny program, gniot goni gniota. Wygląda na to, że kamerzyści i montażyści przyszli do fachu prosto z ulicy. Podatnicy płacą za relacje z sesji UM ponoć dziesiątki tysięcy złotych rocznie. Kamera powoli łazi po sfrustrowanych obliczach radnych klepiących mało zrozumiałym językiem nudne wywody. I tak ciurkiem, od początku do końca obrad. Gdyby to pociąć, wybrać, oddzielić ziarno od plew, można by zmontować wartki program. Nie, trzeba pokazać wszystko, jak leci. Podobnie jest z interesującymi programami artystycznymi, których wartość zaprzepaszcza kompromitujący przekaz tej niby telewizji. Poza tym trzeba mieć szczęście, a może bardziej układy, by w tym czymś zaistnieć. Są wydarzenia w mieście,  których nie wolno z jakichś powodów tej telewizji pokazywać. Nie wolno na przykład w niej pokazywać moich spotkań z cyklu „Gość Edka Wójciaka”. Jak bardzo mnie nie lubią (chyba domyślam się dlaczego) niech świadczy fakt, że kamerzystka nie przyszła nawet na zorganizowane przeze mnie w Centrum Chrześcijańskim TOMY spotkanie z Adkiem Drabińskim, znanym reżyserem filmowym o tomaszowskich korzeniach. Telewizji nie było, za to była nabita sala i świetna atmosfera.

Najświeższym przykładem niech będzie zorganizowana w Galerii Arkady przez Towarzystwo Przyjaciół Tomaszowa impreza upamiętniająca rocznicę wybuchu II Wojny Światowej. Zbyszek Bartos, nowy szef tej pożytecznej organizacji społecznej wpadł na pomysł, by zaprosić Włodka Votkę, Tomaszowianina mieszkającego w Gdańsku, twórcę znanej kiedyś Gdańskiej Kapeli Podwórkowej. Włodek wystąpił z programem pieśni patriotycznych, wojskowych i partyzanckich. Wyjątkowość pomysłu polegała na rozdaniu publiczności tekstów tych pieśni i wspólnym ich śpiewaniu. Rewelacja! Ludzie śpiewali wraz z Włodkiem, było widoczne wzruszenie na obliczach, atmosfera zrobiła się podniosła, widać i czuć można było jak to wspólne śpiewanie jednoczy ludzi, wyzwala coś niebywałego, nie bójmy się użyć tego wyświechtanego przy różnych okazjach sformułowania – wyzwala uczucia patriotyczne. A o to właśnie chodziło Zbyszkowi Bartosowi i Włodkowi Votce. Telewizji nie było. Później dowiedziałem się, że nie zainteresowała się także inną impreza robioną przez Towarzystwo – Rajdem Rowerowym, który przyciągnął ponad 200 osób. Trochę dziwne to wszystko.

Ja tu wrócę

Teraz zauważyłem, że tych parę słów wziętych z piosenki o Tomaszowie Włodka Votki zabrzmiało tak, jakbym groził komuś moim powrotem. Nie, ja tu wrócę, bo kocham moje miasto takie, jakim jest, a wiadomo powszechnie, że miłość jest najczęściej ślepa i nierozważna. Opisane wyżej zdarzenia naprawdę miały miejsce tego lata w mieście. Fakt. Nie oznacza to jednak, bym miał odbierać mój Tomaszów Mazowiecki jako miasto zła. Po stokroć nie! Miasto jest piękne i ludzie tu piękni, tylko trzeba się dobrze przyglądać, by to piękno dostrzec. Jest w Tomaszowie nieliczna, lecz jakże śliczna grupa moich Przyjaciół. Kiedy jest mi źle zawsze mogę do kogoś zadzwonić, umówić się na kawę. Choćby z fanami rocka, z którymi spotykałem się na „Herosach Rock & Rolla” Antka Malewskiego w Galerii Arkady. Najlepsze towarzystwo na ziemi, nie opuściłem ani jednego spotkania podczas pobytu w Polsce.

A co ja bym zrobił na stare lata bez Przystani? Bez Niebieskich Źródeł, bez Grot w Nagórzycach, bez Zalewu w Smardzewicach, bez sosnowych lasów na Białej Górze, bez Spały z jej cudownym klimatem? Gdzie najmocniej pachną zioła, jak nie na Nowym Porcie nad Pilicą, na ulicy, którą wędrowałem codziennie wczesnym rankiem, by rozprostować kości? Gdzie, jak nie u mojej kochanej przyjaciółki Basi Goździk w jej Księgarni przy Placu mógłbym przelecieć się po tomaszowskich plotach i podumać wspólnie nad nowymi projektami? Gdzie jak nie w Galerii Arkady, kultowym miejscu Tomaszowa, mógłbym napić się dobrej kawy, zjeść lody, czy w ciemno spotkać każdego, kto mi dobrze lub źle życzy? Jak mógłbym wytrzymać bez pogaduch z chłopakami z TIT-u i Dziennika Łódzkiego, bez wizyt w sympatycznym Radiu Fama?

Najlepiej czuję się na Niskiej, gdzie się urodziłem i gdzie obecnie mam mieszkanie. Ale Niska to nie tylko Niska na Niskiej, to także „Na Niskiej” w Brzustowie u Wieśka Fiszbacha, w jego chacie-galerii, z jej tarasem, miejscem spotkań przyjaciół, naszej paczki zuchów gotowych na wszystko i zdolnych do wszystkiego, żeby tylko było fajnie i wesoło.