Zadyma cz. II

690
Zdarzyło się najgorsze. Skradziono nam samochód. Po co zatrzymywaliśmy się w hotelu Mościcki na to nędzne, grzane piwo z goździkami i boleśnie małe porcje golonki w miodzie? No jasne, zadymka cięła prostopadle, śnieg kleił się do szyb i widoczność ograniczyła się w końcu do metra. Jeszcze te polskie ścieżki, jak ja nazywałem polskie drogi. Przez naszą własną głupotę straciliśmy ten samochód. I kto nam kazał biegać za złodziejami? Po przebiegnięciu kilku pierwszych kilometrów dopadliśmy wprawdzie, lecz nie złodziei, tylko nasze BMW. Niestety, to był już tylko wrak BMW. Marek się nawet popłakał. Myślał chyba, że nikt nie widzi jego łez w tej cholernej zadymie, ale ja widziałem. Nie dałem po sobie poznać, że widzę. Szkoda mi było Szefa, jak już nauczyłem się go nazywać, nie tylko w myślach, jak to było na początku znajomości.

Dotkliwy chłód odegnał nas od wraka, full bajer wypas, jak przysięgał się Marek, jego dumny właściciel. Bo Szef mianował mnie swoim kierowcą. – Powinieneś czuć się wyróżniony – mawiał do mnie Bokser, nie kryjąc zazdrości. Tak już trwało od miesiąca, a dokładniej od chwili, kiedy w podmiejskiej knajpie o pretensjonalnej nazwie Abrakadabra, ponoć dla „gości z górnej półki”, mój obecny mocodawca już kompletnie zalany, rzucił we mnie kluczykami ze słowami: – „fura jest twoja, od dziś nią jeździsz”, a był to jego ostatni bełkot, jaki zapamiętałem z tamtej nocy. Mógł sobie na taki gest śmiało pozwolić. Dobrze wiedział, że od lat siedmiu z kawałkiem nie spożyłem nawet marnego grama alkoholu i to w żadnej, najmarniejszej postaci. A Marek, no cóż, z racji wykonywanego zawodu musiał wykonywać, jak narzekał nieszczerze – „jednego”, ale za to codziennie.
*
No więc barman zaczął się wreszcie jakoś zachowywać. Biegał teraz jak opętany, zgadując nasze zachcianki, szczególne po tym, jak ujrzał w dłoniach Szefa niby przypadkiem przekładany z kieszeni bluzy do kieszeni spodni, gruby rulon stuzłotówek.

Wszystkie trzy podstarzałe ladacznice śmiały się z barmana w głos i dokuczały ze złośliwością typową dla starzejących się kurew.

– Tempo, tempo, tempo! – poganiały go chórem, zaśmiewając się do łez.

– Wy wstrętne, stare kościotrupy – odcinał się barman, i machał w ich kierunku szczupłą dłonią pianisty, całkiem damskim, odpędzającym gestem.

Rzeczywiście, wszystkie trzy były przerażająco chude. Jednakowe bluzki wykonane z takiej samej jedwabnej tkaniny, posypanej jednak jakby dla ich odróżnienia różnymi kolorami brokatu, odsłaniały identyczne wielkie dekolty z wystającymi obojczykami nad wyraźnie zarysowanymi żebrami. A dalej w dół nic, jak tylko wypchane gąbką staniki. Wszystkie trzy miały tlenione na biało rzadkie włosy i prezentowały jednakowe, zużyte końskie twarze. Ohyda.

Ale nie dla Boksera. Wiedzieliśmy o tym od dawna. Zawsze wybierał najbrzydsze okazy świata. W tym przypadku nie musiał wybierać. Ale żeby wszystkie trzy na raz? Nie minęła godzina, jak zniknął z nimi na schodach prowadzących do części hotelowej przybytku, puszczając do nas na obchodnym wielkie oko, międzynarodowy znak męskiego porozumienia.

– Przepadł – stwierdził lakonicznie Szef, i dodał – Spójrz na jego ręce.

– Czyje, Boksera? Jak mam spojrzeć, kiedy polazł na górę z tymi ścierkami?

– Tego barmana – skrzywił się Szef, jakby go zabolała lewa dolna dwójka, której zresztą nie posiadał. Ciota – powiedział trochę zbyt głośno jak na okoliczność i przez przerwę w uzębieniu splunął za bar cienką strużką śliny. Ci którzy go dobrze znali, wiedzieli, do jakiej perfekcji miał to swoje strzykanie opanowane, jak bardzo musiał być zirytowany, kiedy już strzykał, i jak celnie to robił. Tym razem trafił w okolicę prawego kolana czarnych, plastikowych spodni barmana. Ten udał, że tego nie zauważył, a jego szybkie bieganie za barem stało się jakby szybsze.

– Na dodatek tchórzliwa ciota – powiedział Szef jeszcze głośniejszym szeptem. – Nie bój się, już mi zabrakło śliny – rzucił w kierunku barmana i zamówił podwójną whisky dla siebie, i kolejną colę dla mnie.

– Ty, Marek, ja już nie mam gdzie pompować tego wynalazku – rzekłem znużony. Spać mi się chce – dodałem. – Chyba zapomniałeś, po co tutaj się przywlekliśmy.

– Racja – obudził się Szef. Musimy załatwić jakiegoś furaka – ziewnął i wyciągnął komórę. Przez kilka minut gadał jak najęty, a sądząc po śmiesznie uprzejmych grymasach, jakie opanowały znienacka jego kamienną zwykle twarz, z jakąś kobietą.

– Zaraz będzie fura i śliczny dodatek do fury – uśmiechnął się szeroko, i znowu zapadł w drzemkę.

cdn.