ZUPA Z KRÓLA Część I Rozdział IV

707

Zupa z Króla Edwarda Wójciaka
Część pierwsza, Rozdział IV.

KSIĘGA WYJŚCIA

        Wierzchołki stuletnich sosen wyginały
się jak na rozkaz, to w jedną, to w drugą stronę. Niebezpiecznie obijane
pędzącymi jak oszalałe białymi, pierzastymi obłokami, pojękiwały groźnie. Błękit
nieba, w odcieniu maminej farbki do płukania bielizny, unosił wielkie
pomarańczowożółte słońce, co sekundę ciekawie spoglądające w dół.
Głęboko w dole była polana. Wysokie paprocie otaczały przestrzeń, wymoszczoną
pod uszystymi mchami. Soczysta zieloność przechodziła w szarzejący brąz
olbrzymiego kopca mrowiska, przytulonego do uschniętego jałowca. Tysiące mrówek
pędziło bez ładu we wszystkie strony, nie wiadomo po co. Powietrze stało gęste,
nasączone wonnościami eterycznych wyziewów żywicy i sosnowego igliwia. W dole
roztaczał się łagodny zapaszek mchów, paproci i leśnych fiołków, a ponad tym
bukietem aż huczało od świergotania, skrzekotania, kląskania i trelowania
niewidocznych ptaków. Pachniało tajemnicą.
Zielona ściana paproci otworzyła się gwałtownie i z przeraźliwym trzaskiem,
niechętnie, wpuściła na polanę pędzącego chłopca. Wyhamował, drąc buciorami
niewinne poduchy zielonych mchów, aż czarne koleiny zadymiły z bólu zapachem
ziemi. Chłopak opadł na kolana, przechylił się do tyłu, aż siadł na piętach. I
tak przez chwilę pozostał. Poszarpany, zmoczony garnitur uszyty z tkaniny zwanej
marengo parował, wydzielając ostry zapach potu, pomieszany ze zgniłą wonią
rzeki. Pod burzą zwichrzonych, stalowobiałych włosów, napęczniałe z wysiłku
postronki żył zdawały się rozsadzać czoło. Szeroko otwarte, choć niewidzące
wielkie, czarne oczy, zajmowały połowę opalonej na brąz szczupłej, dyszącej z
wysiłku twarzy. Spływający obficie pot rzeźbił w niej jasne ścieżki, wędrując
obok prostego nosa do kącików dużych ust, o wydatnej dolnej i mniejszej, w
kształcie serca górnej wardze.
Chłopak przechylił się jeszcze bardziej do tyłu, aż opadł na plecy. Litościwe
mchy otuliły życzliwie jego umęczone ciało. Szeroko zdziwionymi oczami gapił się
w górę. Przez długą chwilę leżał tak, licząc mimowolnie białe, pierzaste obłoki.
Stojące w jednym miejscu wielkie, pomarańczowożółte słońce mrugało do niego
porozumiewawczo, co sekundę wyskakując spoza chmur. Ziemia płynęła.
Wysoka klatka piersiowa podnosiła się i opadała miarowo, ale wolniej, coraz
wolniej, aż wyregulowała oddech. Ziemia płynęła nieustannie spokojnym rytmem, aż
ukołysała go do nieprzytomnego snu.

        Naraz wokół wszystko ucichło. Mrówki
schowały się do mrowiska. Ptaki ucięły gwałtownie swoje barwne śpiewanie.
Wierzchołki stuletnich sosen skrzypnęły przeraźliwie, i jak na komendę
zatrzymały się w sztywno wyprostowanej postawie. Ich korony tworzyły teraz
równomierny błękitny okrąg, na którego teren majestatycznie wpłynął samotny
pierzasty obłok. Pobladłe nagle słońce nerwowo mrugało w oddali swoim wielkim
okiem. Obłok zatrzymał się w miejscu, przybrał regularną, kulistą postać, po
czym pionowo w dół opuścił się na polanę. Pobył tam czas jakiś, zanim dostojnie
uniósł się ku górze, aby zmieszać się z innymi, pędzącymi teraz jak oszalałe po
błękitnym niebie.
Mchy pospiesznie likwidowały zniszczenia, aby na nowo przybrać swoją poduchowatą
postać. Niewidoczne ptaki jak gdyby nigdy nic przekrzykiwały się przemądrzale.
Wierzchołki stuletnich sosen kiwały się monotonnie to w jedną, to w drugą
stronę. Mrówki ostrożnie wyjrzały z mrowiska. Wokół panował dostojny spokój.
Tylko Filipka nie było na polanie.

        Hucząca w uszach cisza obudziła
chłopca z nieprzytomnego snu. Uniósł się łagodnie na łokciach. Szeroko
zaciekawionymi oczami rozejrzał się dookoła. Przebywał w nieznanym miejscu. W
żaden sposób nie mógł sobie przypomnieć, jak się tutaj znalazł. Pustka wokół
niego ograniczona była mlecznobiałymi niby- ścianami o owalnych kształtach.
Trwał w półleżącej pozycji nie oparty na niczym, jakby wisiał w powietrzu.
Poruszył jedną ręką, potem drugą. Ze zdumieniem stwierdził, że ciało jego
zmieniło nieco położenie. Wykonał ostrożnie kilka dodatkowych ruchów. Zauważył,
że uniósł się bardziej ku górze. Spróbował raz jeszcze i – popłynął posuwiście w
dal. – Mogę latać ! – stwierdził radośnie i wcale go to nie zdziwiło. Wystrzelił
w górę odpychając się ruchami, jak przy pływaniu żabką. Skręcił ostro w lewo i
fiknął radosnego koziołka. Poszybował w dół i wyrównał lot. Leciał poziomo,
doznając uczucia niezwykłego spokoju. Był lekki jak piórko. W głowie czuł
jasność, wypełnioną beztroską pustką. Przestrzeń, w której przebywał, pachniała
delikatną wonią różanego olejku. Usłyszał cichuteńką muzyczkę, która dobiegała z
nieznanego miejsca. Pulsowała na bardzo wysokich tonach równomiernym rytmem :
ta, ta, ta, …ta, – ta, ta, ta, …ta, – ta, ta, ta, …ta, – ta, ta, ta, …ta
….
Chłopiec osunął się na plecy i zastygł w bezruchu. Otaczające go niby-ściany
zmieniały bardzo powoli barwę z mlecznobiałej na stalowoniebieską, prawie
granatową. Muzyczka zeszła na niższe, miękkie tony, o tym samym, choć
wolniejszym rytmie. Cichła, aż całkowicie ustała.
Rozejrzał się ciekawie. Znajdował się w samym środku olbrzymiej,
stalowoniebieskiej kuli. Mógł widzieć każdy jej fragment nie ruszając się z
miejsca. Poczuł wokół głowy lekkie wibracje – pachnące, orzeźwiające powietrze
łaskotało ją miarowo, co sprawiało wrażenie delikatnego masowania. Wewnątrz
wolno, wolniusieńko, ginęły, odchodziły w dal resztki zapamiętanych przeżyć,
myśli, wrażeń, pragnień i doznań. Jak szkolna tablica za dotknięciem gąbki, tak
jego świadomość przeobrażała się w pustą, nie zapisaną stronicę, gotową na
przyjęcie czegoś nowego, całkiem niezwykłego. Na wielkim, wklęsłokulistym
ekranie z olbrzymią prędkością przesuwały się obrazy, które wprawnie
przygotowany mózg chłonął bez żadnego wysiłku, z najmniejszymi szczegółami.

        Silny dreszcz potrząsnął chłopcem tak
skutecznie, że aż posadził go na ziemi. Szeroko przerażonymi oczami ujrzał
zieloną, zwartą ścianę paproci, otaczającą go na leśnej polanie. Szumiące
monotonnie stuletnie sosny chwiały się to w jedną, to w drugą stronę. Mrówki
pędziły we wszystkie strony, nie wiadomo po co, omijając go starannie. Obejrzał
z zaciekawieniem całego siebie. Czuł się dziwnie, bo czuł się obco. Dotknął
włosów, twarzy, ale wrażenie obcości pozostało przy nim. Opuścił ręce na kolana
i przesunął w dół. Powtórzył ten ruch ku górze, poprzez podbrzusze, brzuch,
klatkę piersiową. Obejrzał ręce. Obejrzał jeszcze raz nogi. Niby wszystko było
na swoim miejscu. Ale skąd się wzięło to niepokojące poczucie obcości?
Burza pytań cisnąca się z każdego zakamarka mózgu spowodowała nagły ból głowy:
– Jestem jakiś inny, pomyślał w trwodze. Co ja tutaj robię?
– Jaki byłem przedtem ?
– Kim jestem ?
– Jaki jestem naprawdę ?
– Czy ja w ogóle istnieję ?
– To nie jestem ja ! – wrzasnął na całe gardło i przestraszył się własnego
głosu, bo echo powtórzyło : aaaaaaaaaaaaaaaaaaa….! Uszczypnął się mocno kilka
razy i aż zasyczał z bólu. Żyję – pomyślał.
I tylko tyle wiedział o sobie. Jak długo przebywał na tej polanie, gdzie był
przedtem i jak tutaj trafił – tego nie wiedział.

Zielone ściany paproci bez protestu wypuściły Filipka z tego dziwnego miejsca.
Maszerował prosto przed siebie. Szedł wyprostowany, z podniesioną do góry głową
jak lunatyk, poprzez zarośla i chaszcze, przecinając w poprzek ścieżki i
naturalne dolinki. Leciały za nim ptaki. Kłótliwymi głosami usiłowały mu coś
powiedzieć, lecz on nawet ich nie widział, nawet nie słyszał.
Las robił się coraz rzadszy. Nie wiedzieć kiedy przed chłopcem ukazała się
otwarta przestrzeń nieograniczonego niczym nieba. Ogromna blaza krwawo
złocistego słońca trzepotała nad horyzontem. Nie zwalniając kroku szedł jak
zaczarowany wpatrzony w jego tarczę, malejącą w każdej sekundzie przy gwałtownym
spadaniu. Nagle ziemia umknęła mu spod nóg. Runął w dół i leciał, leciał,
obijając się o skały piaskowca. A kiedy spotykał się z ziemią, ujrzał ostatni
rąbek czerwonej tarczy znikającej za horyzontem.

        Gloria siedziała sztywno wyprostowana
w kościelnej ławce. Tydzień minął, jak pochowała Franciszka. W posiwiałej od
kłopotów głowie kołowała się jedna tylko myśl: – Taki wstyd, mój Boże, taki
wstyd! I zaraz przelatywała następna : – A dobrze im tak, rozpustnym, w grzechu
umarłym! Lecz natychmiast dodawała przestraszona: – Boże, bądż miłościw im i
mnie grzesznej. Tylko dzięki żarliwej pobożności i aktywności w kościele, udało
jej się w końcu na kolanach wybłagać u księdza proboszcza, żeby sprawił
nieszczęśnikowi porządny, katolicki pogrzeb. Duma kobiety doznała znacznego
uszczerbku, kiedy drugie życie Franciszka Krawca wyszło na jaw w tak ewidentny,
tragiczny i w niemożliwy do ukrycia sposób. Nie bez wpływu na jej stan
psychiczny były nieznośne plotki sąsiadek, mnożone bez końca. Obłudna ciekawość
poznania szczegółów przeżyć rodziny tak dotychczas szanowanej, teraz dotkniętej
tajemniczym nieszczęściem, brała u ludzi górę nad dobrymi manierami.
Gloria najchętniej opuściłaby to miasto razem z dziećmi, idąc za głosem
rodzinnego fatum, rozsiewającego jej potomstwo po świecie. Na pogrzebie zjawili
się starsi synowie, światowcy z wielkich miast: Bartłomiej, co był kucharzem na
statkach żeglugi morskiej i mieszkał na stałe w Szczecinie oraz Fryderyk –
porucznik w największym garnizonie na południu kraju. Zabrakło Arkadiusza i
Tomasza. Obaj przed kilku laty wybrali wolność. Ich sensacyjna ucieczka przez
Czechosłowację i Austrię, wywołała kiedyś wśród rówieśników, młodzieży
fabrycznej w sobotnie wieczory szlifującej bruki na miejskim deptaku, falę
podniecenia graniczącego z żalem wymieszanym z zazdrością. Pierwszy mieszkał w
Nowym Jorku, drugi w Toronto, czyli, jak się wówczas wydawało – na końcu świata,
a na dodatek – za żelazną kurtyną. Brakowało też Filipka, który zaginął bez
wieści i od tygodnia nie dawał znaku życia. Dziwnym zbiegiem okoliczności
zniknął dokładnie w dniu tragicznych wydarzeń. Milicja, wojsko, grupy
zmobilizowanych obywateli miasteczka, kto żyw, wszyscy przeczesywali regularnie
lasy i nadrzeczne mokradła. Filipka ani żywego, ani martwego dotychczas nie
znaleziono. Marna była nadzieja, że się jeszcze odnajdzie. Gloria analizowała
dokładnie, minuta po minucie, wydarzenia tamtych ostatnich dni, jednakże nijak
nie mogła się dopatrzeć przyczyn wyparowania chłopca.
Zmrożoną kościelną ciszę zakłócił przeraźliwy wrzask wyrostka, który biegnąc
przez główną nawę wykrzykiwał w kółko jedno tylko zdanie: – Wiozą Filipka,
przywieźli Filipka!

        Tomaszów otaczały lasy, ciągnące się
malowniczo nad rzeką Pilicą aż do małej osady o nazwie Nagórzyce. Tu rzeka
przełamywała się dawno temu przez białe skały z twardego piaskowca, tworząc
kanion z wysokimi ścianami. W dawnych, pradawnych czasach, miejscowa ludność
wybierała bieluśki piasek i wycinała skałę na własne potrzeby budowlane. Skały
roiły się od grot, jaskiń i korytarzy. Nagórzyckie Groty miały swoją legendę,
która rosła w miarę upływania czasu, a ta obrastała w przeróżne wersje i
otaczała się plotkami. Ostateczna wersja głosiła, że zamieszkiwał tutaj zbój
imieniem Madej, co łupił okolicznych bogaczy. Złupionym dobrem dzielił się ponoć
z biedakami, jakich wokół nie brakowało. Gdzieś w najdalszym zakątku wyrobisk
istniała płasko uformowana skała, wyglądająca jak wielkie posłanie. Ludzie
nazywali to miejsce Madejowym Łożem. Mało kto wiedział, jak do niego dotrzeć, bo
labirynt grot posiadał cztery wejścia. Dwa z nich kończyły się ślepymi
korytarzami. Tylko nieliczni posiadali tajemnicę łoża.
Janek Włodeczek znał ten labirynt jak swoją dziurawą kieszeń, co wykorzystywał
dla własnych celów. Piętnastoletni, przedwcześnie dojrzały licealista,
sprowadzał tam dziewczyny z klasy, jedną po drugiej. Ludzie bali się zapuszczać
w mroczne korytarze. Odważny chłopak miał przeto całkowitą swobodę w
dysponowaniu naturalną, tajemniczą, o każdej porze wolną chatą. Uwielbiał wręcz
te wyprawy. Po roku wycieczek „na łoże” musiał już zapraszać dziewczyny z klas
równoległych, a kolejka zdawała się nie mieć końca, gdyż wszystkie chciały się
otrzeć o zbójecką sławę. Janek miał pełne ręce roboty: nie miał czasu na lekcje
i lektury, dostawał przedwczesnych zmarszczek. Chłopaki zazdrościli Jankowi
dojrzałości, śmiałości do dziewczyn oraz całej tajemniczej otoczki towarzyszącej
jego wyprawom.
Właśnie w towarzystwie zasapanej Małgośki opuszczał nisko położoną dziurę,
pomagając jej wydostać się z groty. Wyprostowani nareszcie, poprawiali pomięte
ubrania i zwichrzone fryzury. Kiedy doprowadzili się już do ładu, stanęli jak
urzeczeni. Spadające do rzeki ogromne, krwistoczerwone słońce porażało oczy
ostatnimi promieniami. Stali tak długo, zastygli w zachwycie, aż ostatni skrawek
słońca wpadł do wody. Wtedy na szczycie skały coś zaszurgotało. Niepokojący
hałas szedł w dół bliżej i bliżej. Odskoczyli od siebie jak oparzeni, kiedy
nastąpiło głuche łupnięcie. W miejscu gdzie przed momentem stali, kuliła się
kupka czegoś, co wyglądało na człowieka. Nieufnie podeszli bliżej. Pochylili się
i usłyszeli cichutki jęk. Patrzyły na nich z wysiłkiem tracące blask, zamglone
oczy. Zalana krwią twarz wydała im się znajoma. Mówili do chłopca, potrząsali
nim, ale bez skutku. Co chwila tracił przytomność, a wtedy sprawiał wrażenie
nieżywego. Serca waliły im jak młoty, kiedy biegli po pomoc do najbliższej
wieśniaczej chaty.
Drogę do tomaszowskiego szpitala odbył Filipek na wyścielonym żytnią słomą
drabiniastym wozie. Nie dawał znaków życia.