Zupa z Króla Edwarda Wójciaka
Część pierwsza, Rozdział I.
PIERWOTNY STAN SZCZĘŚCIA
Silny dreszcz potrząsnął Filipkiem tak skutecznie, że aż posadził go na łóżku. Gasnący półmrok wydawał równomierne odgłosy pochrapywania starszego brata, śpiącego obok. Z szarzyzny poranka powoli wyłaniały się zarysy starych mebli kuchennych: pokrojony nożem stół, koślawa komódka z wiadrem wody na blacie i drugim, pełnym pomyj pod blatem, wielka kuchnia kaflowa na cztery fajerki, z murkiem.
Szeroko przestraszonymi oczami odczytywał wyblakły tekst, wyszyty granatowym kiedyś kordonkiem na kuchennej makatce: SWIEZA WOD… Gdzieś tam głęboko w uśpionym mózgu świtało mu znaczenie tego napisu, ale teraz był jeszcze nie na dość rozbudzony, by w pełni pamiętać.
– Swiezawod, swiezawod… nasuwało mu się skojarzenie z jakimś miasteczkiem, ale nazwa wydawała się brzmieć obco, jakby z ruska. Na starej makatce piękna dziewica wyciągała ze studni z żurawiem wiadro pełne wody. Ta Jasna z obrazka była najpiękniejszą dziewczyną, jaką kiedykolwiek oglądał. No, może jego Pszeniczna z pierwszej ławki mogła konkurować z tą z makatki, ale tylko pod względem jasności. Jasna z makatki miała zgrabną figurę, kolumnowo wysmukłe nogi oraz bujne piersi, które falowały z wysiłku.
Filipek wbił się wzrokiem w jej postać. Widział wyraźnie, jak piersi Jasnej właśnie falowały, a anielska buzia słała do niego wielce obiecujący, tajemniczy uśmiech, wyrażający coś jakby niespełnienie lub cichą nadzieję. To ten uśmiech przywrócił mu pamięć i na chwilę oddał rzeczywistości. Chłopiec błyskawicznie opuścił rękę i wyczuł w kroku wilgotną plamę. Zawstydził się, aż powietrze wokół jego głowy zapulsowało z nagłego gorąca. Twarz dziewicy z makatki uśmiechała się, tym razem wiedząco, choć nie było na niej widać przygany. Była taka sama, jak w tym potwornym śnie, kiedy schodziła z makatki, by wsuwać się naga pod jego rozpalone, drżące ciało. Przesunął się na skraj siennika wypchanego słomą i zapadł w głęboki, gorący jak płomień sen, pełen pustego smutku.
Parterowy dom ustawiony był bokiem do ulicy Niskiej, tyłem do zakrzewionych opłotków, w samym centrum dużego ogrodu. Ta strona ulicy, a raczej bardziej polnej, piaszczystej drogi, była zabudowana podobnymi domkami siedzącymi na identycznych placach, odgrodzonych od siebie wysokimi na dorosłego człowieka, drewnianymi płotami. Po drugiej stronie ciągnęły się rozległe pola, porośnięte trawą. Szeroka przestrzeń pól kończyła się gwałtownie urwiskiem, u którego stóp jak okiem sięgnąć rozlewały się bagniska, zwane przez ludzi Smugami. Dalej polne dróżki prowadziły przez nieużytki, aż do rzeki Pilicy.
Za Pilicą od niepamiętnych czasów był sobie stary las. Sędziwe sosny kiwały się zawsze tak samo majestatycznie nad poszyciem z mchów i ściółki, poprzerastane młodszymi dębniakami i brzezinami. Las dla Filipka był zwyczajny, bo dobrze znany. Od wiosny do jesieni życie całej jego rodziny było związane z lasem. Wyprawy na grzyby i na jagody stanowiły stałą część wakacyjnego planu życia. To był obowiązek dzieci: płodami leśnymi uzupełniać skromny jadłospis rodziny. Dla starszego brata, Mateusza, była to zawsze wielka frajda i przygoda. Filipka nudziło to łażenie po lesie, co rodzina przypisywała jego wrodzonemu lenistwu. Las najwyraźniej nie był atrakcją dla Filipka. Jego żywiołami były pole, Smugi i Pilica. Tam był kimś, mógł się wyróżniać, mógł przewodzić. Chociaż w sporej grupce rówieśników był przez długi czas najniższy wzrostem, siłą i szybkością imponował nawet starszym od siebie.
Kraina jego dzieciństwa zapełniona była wiatrem świszczącym wokół głowy i ciągłym pędzeniem przed siebie. To pędzenie, całkiem podobne do latania, wyzwalało w nim poczucie wolności. Odzyskiwał to, czego tak brakowało mu w domu. Naturalna lekkość i odwaga, dzikość i nieokiełznanie, towarzyszyły mu w bieganiu za piłką, pływaniu w rzece, licznych bójkach i zawieruchach.
Gloria próbowała wyprostować się w przykrótkim dla niej łóżku, lecz bez skutku. W nogach łóżka pałętał się Jakubek, najmłodsza latorośl Krawców. Obok niej, zwinięty jak kłębuszek nici, leżał jej mąż, krawiec Franciszek, w starannie wypracowanej pozycji: tyłem do żony. Gloria już od dawna przejęła kontrolę nad sposobem jego zasypiania. Czekała czasem długie minuty aż to coś, to chuchro, zaśnie pierwsze. Dopiero wtedy przetaczała swoje olbrzymie ciało na drugi bok. Taka pozycja dawała mikrą szansę, że ta kruszyna nie wlezie na nią niespodziewanie podczas snu. Jak dotąd był to jedyny skuteczny środek antykoncepcyjny, jaki stosowała. Naturalny i mało kosztowny, jeśli nie liczyć straty czasu, poświęconego na czuwanie.
Gloria wcale nie nazywała się Glorią. Otrzymała to wspaniałe imię od ludzi z miasta, z powodu swej olbrzymiej, majestatycznej postaci. Była masywna, choć nie gruba. Solidna figura budziła lęk i respekt. Kolumnami długich nóg, dużymi piersiami, podłużną, poważną twarzą, gęstymi, czarnymi włosami zebranymi do tyłu, przypominała indiański posąg z ilustracji do powieści Conan Doyle’a.
Ludzie zastanawiali się, co skłoniło tę wielką kobietę do poślubienia tak mizernego mężczyzny. Kiedy sama szukała odpowiedzi na to pytanie, wychodziło jej jedno: miłość. Lecz kiedy dłużej myślała o tej sprawie, dochodziła do wniosku, że może raczej już zauroczenie ładnym, młodym mężczyzną, który dobrze zarabiał.
Był jeszcze jeden tajemniczy szczegół, który mógł spowodować decyzję o jej związaniu się z Franciszkiem. Mimo niskiego wzrostu, jej mąż posiadał coś, co dosłownie i w przenośni przechylało szalę męskiej wartości na jego korzyść.
Przedmiot, który krawiec nosił w spodniach, mógł przyprawić o bezsenne noce każdą prawdziwą kobietę. A Gloria nią była i bardzo sobie kiedyś korzystanie z tego wspaniałego przedmiotu ceniła. Szczególnie w czasach, kiedy jeszcze miała pewność, że posiada to na własność. Był solidnej długości oraz odpowiednio gruby. Mógł robić z kobietą co chciał, a najważniejsze – jak długo chciał. Gloria kochała to stworzenie. Z tej prostej sympatii nadała mu imię pospolite, pasujące bardziej do zwyczajnego Franciszka, niż do rzeczonego, niezupełnie pospolitego zjawiska: Dyndek. A żeby sprawy nie komplikować, tak samo nazywała instrumenty swoich siedmiu synów.
Gloria już niemal od dziesięciu lat nie korzystała z rozkoszy, dawanych przez Dyndka. Tyle lat, ile miał Jakubek. Po urodzeniu siódmego syna, zacięła się w głuchej rozpaczy. Beznadziejność jej życia była już tak jaskrawo widoczna, że choć bardzo chciała, nie mogła dostrzec nawet promyczka nadziei. Czterech starszych chłopaków wyfrunęło, gdy tylko znaleźli pierwszą nadarzającą się, lichą okazję. Zagęszczenie w tym dwuizbowym zaledwie domu, to był jeden powód. Drugi, i jak można było przypuszczać, najważniejszy – to były notoryczne cięgi, jakie brali od ojca. Obrywali od małego, czym popadło, z byle jakiego powodu oraz całkiem bez powodu. Jeżeli nie było przyczyny, jakże łatwo można ją było znaleźć w tej upiornej ciasnocie, zapełnionej nieustannymi kłopotami.
Gloria leży na wznak w tym obskurnym łożu. Błądzi wielkimi oczami po spękanym suficie. Z nieregularnych linii wyłania się obrazek, mimo wszystko szczęśliwych chwil: otoczona czwórką drobnych dzieci, na łące, pod lasem, świętują wraz z sąsiadami zakończenie wojny. Sąsiadka Aniela pociesza ją dobrotliwie. Zapewnia, że następne dzieckiem będzie na pewno córcia. Obiecuje przygotowanie ślicznych sukieneczek na tę okoliczność. I tak przez trzy następne ciąże Gloria, pełna nadziei czekała na upragnioną córcię. Jednak sukieneczki pani Anieli nieodmiennie wędrowały na powrót do szafy, na najniższą półkę. Wtedy, na tej majówce, gdy rozochocony Franciszek wsadzał ręce pod jej jasną sukienkę w grochy, postawiła mężowi warunek: owszem, mogą mieć jeszcze dzieci, ale niech żadnego z nich nigdy nie śmie tknąć nawet palcem. Dzieci mieć trzeba, lecz nie wolno się z nimi obchodzić jak ze starą maszyną do szycia, gdy stawia opór. I Franciszek, nie można powiedzieć, przyrzeczenia dotrzymywał.