Zupa z Króla Edwarda Wójciaka
Część pierwsza, Rozdział III.
ZUPA Z KRÓLA
Filipek wpadł do domu jak burza. Stanął jak wryty. Ujrzał Glorię, jak jedną ręką trzyma za kołnierz wierzgającego nogami Franciszka, drugą zaś okłada go klapsami po tyłku, jak małe dziecko.
– Kurwów mu się zachciało, kurwów! Ja ci, cholerniku, pokażę kurwy! – wrzeszczała niczym opętana. Franciszkowi udało się wyrwać w końcu z rąk szalejącej żony, a wtedy uciekł, szukając schronienia w starym, pochylonym sraczu.
Poruszony, a nawet zawstydzony dziwnym widokiem chłopiec wybiegł do ogrodu. Tam wdrapał się na sam czubek wielkiej gruszy. Miał tutaj swoją tajemną przystań. Trzy grube konary tworzyły naturalne siodło, w którym można było nawet bezpiecznie zasnąć.
– Jak ona się brzydko wyraża! – myślał z przyganą o matce. Szacunek do matki jakby osłabł po zaobserwowaniu tej dziwnej sceny. A trzeba przyznać, że matka szacunek budziła, tylko kto wie, czy nie był on podszyty strachem. Kiedyś, dawno temu, wydawało mu się nawet, że Gloria jest osobą świętą. Był nawet tego jak najzupełniej pewny, gdy razu pewnego, podczas bożonarodzeniowej mszy, usłyszał ludzi śpiewających w uniesieniu: „Gloria, Gloria, Gloria – In Excelsis Deo”. – Śpiewają o naszej matce – podzielił się odkryciem z Mateuszem, czym naraził się na groźny syk wiernych, a później na kpiny ze strony brata.
Z kryjówki Filipek miał przepiękne pole obserwacji. Widział jaki na dłoni zarówno swoje, jak i najbliższe podwórka sąsiadów. Ale najbardziej kochał obserwować życie królików. Naprzeciw domu stała drewniana komórka, z przytuloną do niej, ogrodzoną siatką królikarnią. Kilkanaście sztuk królików biegało, pozornie bez ładu. Wśród nich wyróżniał się sposobem zachowania oraz wyglądem, całkowicie biały królik. Był największy ze stada i prezentował spokojnie dostojny wygląd. Filipek kochał to zwierzątko. Jemu powierzał swe najgłębsze tajemnice. Nazwał go Królem.
Uwagę chłopca skupił nagły ruch w okolicach sracza. Widział jak na dłoni, jak Franciszek chyłkiem opuszcza przybytek i wdrapuje się niezdarnie na płot, oddzielający jego ziemię od ogródka sąsiadki.
Za tym właśnie płotem, w krzewach bzów, ukryty był mały domek Maryli. Była to młoda, ale bardzo nieszczęśliwa niewiasta. Piękna, wesoła, tryskająca energią dziewczyna, jeszcze do niedawna miała narzeczonego, a także wspaniałe plany na życie. Waldek był dobrym murarzem, zarabiał pieniądze, a poza tym był wyjątkowo przystojny. Mimo młodego wieku prowadził bardzo zaawansowany alkoholizm. Nieszczęście czaiło się tuż za progiem: podczas kolejnej biesiady na budowie Waldek wdał się w awanturę z innym murarzem, przy czym bardzo mu naubliżał. Jego przeciwnik, zamroczony jak on alkoholem, chwycił siekierę i zagonił Waldka do pakamery. Chłopak zablokował drzwi, a czując się całkowicie bezpieczny – słał nadal bluzgi i zniewagi. Tamten zaślepiony pijaną nienawiścią, porąbał najpierw drzwi, a potem Waldka. Na kawałki oraz przy okazji całkiem na śmierć.
A przecież większość przygotowań do zaślubin została już poczyniona. Do dnia tragedii cały strych w Marylinym domku zawalony już był weselną wódką. Biedna dziewczyna! Została sama, jeśli nie liczyć tej wódki i brzucha, co się był coraz bardziej powiększał. Zamykała się w domku, stroniąc od ludzi. Zapijała krzywdę, to wielkie nieszczęście. Do czasu porodu była już zaledwie cieniem dawnej pięknej Maryli. Stara matka umarła ze wstydu i zgryzoty. Oto dzień pogrzebu: sąsiedzi klęczą w zdeptanym na klepisko ogródku warzywnym, a trumny z ciałem nie można wynieść przez drzwi do czarnego karawanu, z końmi i z woźnicą, stojącego cierpliwie już od godziny w upale lipcowego popołudnia. W stanie rozłożonym na dwie części trumna jakoś weszła do wnętrza. Złożona i z zawartością w środku nie mieściła się o co najmniej ćwierć metra. Ktoś jednak spojrzał, rozłożył ręce, wymierzył. Skoro nie można przez drzwi, trzeba było nieboszczkę, choć w końcu niedużą kobietę, oddać na tamten świat przez okno.
W krótkim czasie Maryla straciła dwie najbliższe istoty. W kilka miesięcy później urodziła nieślubne dziecko. Mały światek sąsiadów nie mógł się pogodzić, że ktoś kogoś może, to-tamto, przed ślubem, i to z takim rezultatem. Została naraz sama, jeśli nie liczyć małej, niezbyt rozgarniętej kruszynki, nazwanej Józią. Żyła z tego, co jej przynieśli amatorzy taniej miłości, opłacanej przeważnie butelką wódki. Nie przebierała w adoratorach; przychodzili młodzi, w średnim wieku i całkiem starzy.
Czego Franciszek mógł szukać u Maryli? Filipek nie rozumiał. Przymknął oczy. Postanowił zamknąć też uszy. Potrafił tego dokonać. Wyćwiczył tę umiejętność w domu; kiedy nie mógł dłużej słuchać awantur rodzinnych, z zapałem tę sztuczkę wykorzystywał. Zamknął więc oczy i uszy. Głowa stawała się wtedy leciutka i wielka, jak napompowany balon. Zasnął na gruszy snem bez marzeń.
Głośny trzask rozbudził go jak smagnięcie biczem. Rozejrzał się, poszukując jego źródła. Drzwi od domku Maryli bujały się na zawiasach. Widział, jak z domku wybiega Dejmacha Mapeta. Był spocony i bardzo czerwony. Rude badyle sterczały z głowy na wszystkie strony. Z twarzy biła łuna wściekłości. Wpadł w kępę bzów i tyle było go widać. Filipek poczekał aż świat ogarnie ciemność. Wtedy zsunął się z gruszy, po czym wolniutko poczłapał do domu. Słowa, jakich musiał wysłuchać od Glorii, zawstydziły go bardzo i pogrążyły na jakiś czas w smutku: – Ino nie baw się w nocy Dyndkiem. Dosyć mam prania twoich sztywnych majtek! Jak się będziesz tak dalej zabawiał, Dyndek w końcu ci odpadnie. Wiem co mówię, zakończyła wychowawczy wywód.
Zawstydzony położył się do łóżka. Nieśmiało zerknął na dziewicę z makatki. Patrzyła w makatkowe niebo, jakby obrażona. Rzekł do niej w myślach, jak najgłośniej potrafił: – Nie przychodź do mnie dzisiaj, Jasna, bardzo cię proszę! I zasnął kamieniem.
Jasna postawiła ciężkie wiadro na ziemi, wpatrzona z makatki na głęboko uśpionego chłopca. Sfrunęła bezszelestnie na łóżko i przytuliła się do śpiącego. Całowała w upojeniu jego włosy, twarz, zsuwała się niżej, niżej i jeszcze niżej.
Silny dreszcz wstrząsnął do bólu Filipkiem, aż posadził go na łóżku. Gasnący półmrok odsłaniał zarysy starych mebli i śpiącego Mateusza. Błyskawicznie zerknął na makatkę. Jasna prostowała się, unosząc z ziemi ciężkie wiadro. Piersi jej falowały, gdy uciekając w bok spojrzeniem zastygała w wyhaftowanej pozycji. Filipek błyskawicznie opuścił rękę i natrafił na pustkę. Majtki były suche jak nigdy, ale Dyndka nie było. Nie miał swojego Dyndka. Sprawdziła się przepowiednia Glorii. Powietrze wokół zapulsowało z nagłego gorąca. Czerwona lawa przerażenia wypełniła szczelnie jego biedną głowę. Sztywny z bolesnego lęku, dygocąc na całym ciele, dowlókł się do posranego przez muchy lustra. Kiedy w końcu zmusił się do spojrzenia w jego taflę, zobaczył Anioła. Tak wyglądał Anioł, którego widział kiedyś na litografii w starej bibliotecznej księdze. Nie miał narządów płciowych. Był bezpłciowy, tak jak teraz on.
– Nie chcę być Aniołem! – zawył rozpaczliwie w myślach. Rzucił się gwałtownie do tyłu. Bez nadziei przeszukiwał łóżko. Ulga była tylko połowiczna. Dyndek tam był. Leżał sobie spokojnie w fałdzie siennika. Podniósł go ostrożnie, a potem wolniutko zaniósł na pokrojony nożem stół. Dyndek był cały, nie uszkodzony – tyle, że osobno. Chłopak przymknął oczy. Począł się modlić. Mdlitwa była chaotyczna, lecz bardzo żarliwa. Gdy skończył, desperacko ujął rzecz w dwa palce i przyłożył we właściwe miejsce. Odczekał długą chwilę, nim ponownie otworzył oczy. Dyndek dyndał sobie beztrosko jak za dawnych, dobrych czasów. Sprawdził na wszelki wypadek, potrząsając nim ostrożnie jak wahadłem zegara. Dyndek zadyndał.
Filipek wrócił do łóżka i próbował zasnąć. Nadaremnie. Musiał bez przerwy sprawdzać, czy zguba jest na swoim miejscu. Niezmiennie stwierdzał to samo, w koło i w koło: była! Rano wymęczony, blady i z piaskiem w oczach, pierwszy pobiegł do drewnianego kibla w ogródku. Wykonał pełne napięcia siusiu. Wszystko odbyło się prawidłowo. W świetle dziennym przyjrzał się przedmiotowi dokładnie: wydawał się być jakby większy niż zazwyczaj. U nasady, na całym obwodzie, przybył mu jaśniejszy pasek, nieco pogrubiony regularnym pierścieniem. Lekko uspokojony, ciągle nieufny i zdziwiony, małomówny przy śniadaniu, podreptał w końcu do szkoły. Gloria pożegnała go zapowiedzią : – A nie włócz się nigdzie po lekcjach, nieboraku. Dziś będzie w domu królewski obiad!
Franciszek Krawiec udawał że śpi. Chytrze odczekał, aż Gloria pójdzie do kościoła. Ostatnio jej codzienne zajęcia można było ułożyć według stałego rytuału: kościół, praca w ogródku, obiad, handel warzywami na rynku, kolacja. Krawiec spojrzał niechętnie na starego Singera. Westchnął ciężko. Odkąd zaczął regularnie popijać, ludzie rzadziej zlecali mu szycie. Pod maszyną stały jego buty. Słynne buty Franciszka Krawca, znane ludziom w mieście jako krążowniki. Były ogromne. Żartowano, że przypuszczalnie Stwórca zaplanował wykonać Franciszka wysokim, ale jakieś ważniejsze sprawy oderwały Go od tego zajęcia. Toteż zdążył mu ulepić zaledwie imponujące stopy. Reszta przez nieuwagę wyszła mała, jeśli nie zapomnieć o jednym wyjątkowym szczególe. Krążowniki były robione na zamówienie przez szewca mieszkającego za Pilicą, przeciętnie raz na pięć lat. Przez ten czas, nieustannie zelowane podeszwy osiągały nieprzeciętną grubość. To podwyższało znacznie krawca.
Szalony dygot rąk udaremniał zawiązanie sznurowadeł. – Żeby choć łyczek wódeczki – pomarzył. Muszę iść do Brudasa – już prawie zdecydował, ale przestraszył się samego pomysłu. Zerknął dyskretnie do góry. Nad starą szafą, na honorowym miejscu, wisiał ślubny portret. Dwie młode, piękne twarze, przytulały się do siebie z ufnym uwielbieniem. Szczęście wraz z nadzieją biły jasną łuną z twarzy obojga oblubieńców.
– Mój Boże – szepnął krawiec – mój Boże… – I cicho załkał. Przed przeszklonymi łzami oczyma przebiegły obrazki z przeszłości.
Przed wojną był najzdolniejszym krawcem w pracowni krawieckiej Żyda Lincberga. Zarabiał na tyle dobrze, że już jako 27-letni kawaler był w stanie kupić dom z ogrodem. Kochały go kobiety, bo mimo mizernego wzrostu był ładny i zgrabny. To kobiety z miasteczka zabiegały o jego względy, nie odwrotnie. On brał życie całymi garściami. Sława jego wyczynów i możliwości sięgała nawet sąsiednich wiosek. Wybrał Glorię, bo była duża. Miał niepohamowany pociąg do dużych kobiet. Wojna nie zabrała go na front. Został w miasteczku. Jako jedyny żywiciel rodziny miał do tego prawo. Z tych samych powodów mężczyźni z rodziny, którzy poszli walczyć do lasu, kategorycznie zabronili mu iść w swoje ślady. Biedacy, poginęli co do jednego. Franciszek pracował dalej w szwalni, dopóki po Lincberga nie przyszli gestapowcy.
Przed samą wojną szwalnia otrzymała wspaniałe zamówienie na mundury dla polskich oficerów. Lincberg ochoczo wziął się do pracy. Zamówienie rządowe gwarantowało duży zysk, a on, duszą szczery Polak, wykonywał przy okazji patriotyczny obowiązek. Wysoki gestapowiec nie zadawał pytań. Cały magazynek swojego parabellum ulokował w twarzy Lincberga. Mózg i kości pomieszane z krwią zalepiły twarz stojącego blisko Franciszka. Biedak zemdlał natychmiast i temu chyba zawdzięcza swoje życie, bo Niemiec pewnie myślał, że trafił go zabłąkaną kulą.
Odtąd Franciszek nie był już tym samym człowiekiem. Stracił pewność siebie, zgubił zwykłą zadzierżystość. Przy lada okazji zalewał swoje zmory wódką. Stopniowo coraz częściej sam uporczywie szukał okazji. Po wódce wydawało mu się, że jest takim samym jak dawniej Franciszkiem Krawcem. Ale daremnie. Każde kolejne pijaństwo objawiało się brutalnością i agresją. Zawsze już, do końca swoich dni, czuł na twarzy krew i mózg Lincberga. Kiedy Gloria zaczęła się odwracać tyłem, poczuł z początku wielką ulgę. Potem pił bardzo intensywnie, żeby na koniec nauczyć się pić w sposób umiarkowany. Ale ciągły i nieustanny. I wtedy natura dała znać o sobie. Znów tak jak kiedyś, pociągnęło go do kobiet. Dużych kobiet.
Maryla była duża, Maryla tak jak i on musiała pić. Pokochali się wzajemnie miłością nieszczęśliwych straceńców. Franciszek zachodził w głowę, jak się o tym dowiedziała Gloria.
Dejmacha Mapeta wpadł do domu i rzucił się na wyro. Twarz paliła go z upokorzenia. Najchętniej zerwałby ją z głowy razem z rudą czupryną. – Oj jaki ja głupi jestem! Zachciało mi się tej wstrętnej dziwki! – wył w poczerniałą poduszkę. Do tej pory załatwiał te rzeczy osobiście sam ze sobą. Ani w głowie było mu poszukać jakiejś kobiety, umówić się z dziewczyną. Nie uważał tego za sposób załatwienia sprawy godny takiego jak on młodego rozrabiaki. Tego dnia coś się w nim odmieniło. Może dlatego, że zobaczył ją po raz pierwszy z bliska, z bliziutka, w sklepiku pani Ciążyńskiej na Karpatach. Była piękna. Kiedy stanął tuż za nią w kolejce po cukier, poczuł po raz pierwszy w życiu z tak bliska duszący zapach kobiety. Uciekł stamtąd. Ukradł ojcu butelkę wódki, wypił sporo, resztę zaczopował korkiem, a po południu, z ta wódką w kieszeni, zakradł się do domku Maryli. Otworzyła mu drzwi, lecz nie wpuściła do środka. Jej piękna twarz jaśniała ciepłem i krzykliwą radością, lecz na widok chłopaka rysy jej się ściągnęły.
– Czego? – warknęła.
– Jaaa, tego, no, chciaałem, noo po, po, po, no popieerdoolić trooszku – wyrzucił z siebie z trudem Dejmacha Mapeta.
– A wiesz chociaż jak to się robi, nieboraku, i czym niby? – zarechotała obraźliwie Maryla i chwyciła go niespodziewanie za krocze.
– Tym? Ludzie, trzymajta mnie, bo się przekręcę – zatoczyła się ze śmiechu, a odkryte piersi wrzeszczały razem z nią.
– Wynocha niedopierdku – żadna teraz nie ma takiego kochasia, jak ja!
Zanim drzwi zatrzasnęły się za nim z hukiem, kiedy umykał potrząsając z niedowierzaniem rudymi włosami, które pomieszane z potem a może i ze łzami wściekłości drażniły jego oczy, zdążył tylko dostrzec ogromne krążowniki, ustawione na baczność za przykrótką przepierzką, która przedzielała na dwie części kuchnię Maryli.
Leżał skowycząc i obmyślał zemstę. I naraz wpadł mu do głowy prosty, a zarazem okrutny pomysł: – Ja wam przyrządzę napój miłosny numer sto procent! Ja wam uwarzę mikstury!
Długa przerwa przetaczała się leniwie w przejrzystych strugach majowego słońca. Dziewczynki ubrane w jednakowe, granatowe fartuszki z białymi kołnierzykami, trzymały się za ręce w wielkim kole. Kręciły wielkią, falującą spiralę i wyśpiewywały prześlicznym chórkiem przedziwną piosneczkę: – „Moja Ulijanko, klęknij na kolanko, podeprzyj się w boczki, złap się za warkoczki…”. Chłopcy zapamiętale gonili za piłką. Kurz podnosił się z brązowego klepiska boiska szkolnego, tu i ówdzie poprzerastanego nerwową trawką. Podnosząc się i opadając na przemian, odsłaniał co i rusz wielką tarczę słońca, co zrobiona ze szczerego złota, pobłażliwie spoglądała znad jedynej owalnej chmurki, nieruchomo zawieszonej nad tym przecudnej urody miejscem niewinnych dziecięcych igraszek. W zabawie nie brali udziału tylko Filipek i Dejmacha Mapeta. Każdy z nich miał swój własny, osobisty problem. Zbyt ważki, aby miał nastrajać do zabawy.
Filipek przybliżał się jakby niechcący do rozbawionych dziewczynek. Minę miał zblazowanego dandysa, jak mu się wydawało, a w rzeczywistości prezentował najnieszczęśliwszą twarz skazanego na śmierc błazna. Uwielbiał obserwować ich wdzięczne ruchy, upajał się ulotnym zapachem świeżości czystych, rozgrzanych ruchem młodych ciał, a lekki wiaterek przynosił i zabierał ze sobą w dal ten miodowy balsam, jakże inny od ostrego smrodku zalatującego od spoconych chłopaków uganiających się za piłką. Rozmarzonym wzrokiem pasł mały Filipek oczy swoje, niezamierzenie zalotnymi podrygami Jasnej Pszenicznej, pląsającej w środku koła. Zachwyt jego wyrażał się otwartymi ustami, z których leniwie tocząca się ślina kapała na klapy nienagannie skrojonego garniturku z tkaniny zwanej marengo.
Kochał Jasną Pszeniczną nad życie. Jakże miałby jej nie kochać, skoro była najpiękniejszą dziewczyną w klasie, a kto wie, może nawet i w całej szkole. Bo przecież nie można było poważnie brać pod uwagę konkurencji tych wyglądających bardziej na matki i ciotki dziewczyn z siódmych klas. Jasna to dziewczyna właśnie, taka, jak z obrazka na plakacie, zachęcającym młodzież do odbudowy Warszawy oraz czynów społecznych. Tam jasna blondyna o regularnych, rycerskich rysach, z wyzywającym obliczem oraz wypięta piersią, trzymała przed sobą coś w rodzaju znicza. Podobną jasnością porażała otoczenie jego Jasna Pszeniczna. Była prosta jak struna. Długi, pszenicznej barwy warkocz spadał jej aż do pośladków. Biała, anielsko piękna, o regularnych rysach buzia, ozdobiona była wielkimi, karminowymi ustami, pod ogromnymi, śmiejącymi się zawsze radośnie niebieskimi oczętami. Filipek nie był osamotniony w tej miłości. Kochała się w niej cała bez wyjątku męska część klasy. Również, jakże by inaczej, okropny Dejmacha Mapeta. Jeśli Filipkowa miłość wyrażała się uwielbieniem, gorączkową do bólu zazdrością i ukrytymi marzeniami, to Dejmachowa na odwrót – zaczepiankami i końskimi żartami. Sam obiekt, z dumą na posągowej twarzy, nie zwracał na żadnego z nich najmniejszej uwagi.
I naraz ni z tego ni z owego zakłócona została równowaga tej rozpląsanej rzeczywistości spokojnego dzionka. Stadko dziewczynek rozpierzchło się na wszystkie strony. Filipek przetarł oczy i ujrzał nagle szlochającą Pszeniczną i śmiejącego się głupawo Mapetę. Nie wiedział co czyni, kiedy coś popchnęło go do przodu, aż znalazł się pomiędzy nimi. Minę miał zadziorną, a oczy rzucały błyskawice
– Ta świnia mnie podgląda!- szlochała dziewczynka. – Ma na bucie lusterko!
Filipek z szybkością startującej rakiety strzelił Mapetę z głowy w twarz akurat w momencie, gdy tamten schylał się, by ukryć kompromitujące lusterko. Efektem nagłego zderzenia był wybity ząb Mapety i szybko, niby druga głowa rosnący guz na głowie Filipka. Dejmacha Mapeta pozbierał się pierwszy, chwycił Filipka za klapy, wyszarpnął w powietrze.
– Co sie dooooopierdaaalasz, gnoooju jeeeden. Czeeego chceeesz? Kuuurwy brooonić ci sie zaaachcieeewa? – Wszyyystkie duuupy to kuuurwy. Taa teeeż nią beeędzie. Taak saaamo, jaak ta sz,sz,szmaata Maaaryla, coo z nnn-ią śpii twó, twó, twóój ooo-ojciec – wydzierał się, skandując słowa jak hasła na pochodzie pierwszomajowym.
Krew uderzyła chłopcu do głowy. Rzucił się na przeciwnika, ale już przyboczni Mapety przyblokowali go w żelaznych kleszczach ramion.
– Chceeesz się gnoooju kuuurwa bi-bi-biić? – To chooodź naaa góóóóó…
– Górkę ! – podpowiedział Zając, przyboczny gwardzista Mapety.
– Nnno, góóórkę, przeeecież móóówię, że góóórkę – dokończył godnie szef i dodał zapalczywie: – Zzzgnioootę cieeę jaaak ro, ro, roooooo…
– Ropuchę!- chciwie zgadywał Zając.
– Rooobaka! – Dejmacha Mapeta strzyknął krwią, nie wiadomo dlaczego pod nogi Zająca.
Dwie grupki chłopców ciągnęły leniwie w kierunku placyku za szkolnym kiblem.
– Nie idź tam, on cię zabije – prawie płacząc odciągał Filipka Kynda, sąsiad z ławki. – Wiem o tym – smutno odrzekł Filipek. Strząsnął ręce Kyndy i pociągnął za grupą Mapety.
Dejmacha Mapeta zbliżył swą okropną twarz do twarzy Filipka.
– Nnno, uuuderz mnie – zaśmiał się bezczelnie, lecz nie czekał. Niespodziewanie cios wyprowadził, szybki lewy sierpowy. Nie trafił celu, bo przeciwnik zniknął. Pojawił się nagle za plecami Mapety i zastosował klasyczne duszenie. Mapeta posiniał na twarzy. Napiął wszystkie mięśnie, po czym gwałtownym skłonem przerzucił Filipka przez plecy. Miał go teraz pod nogami. Kopał wszędzie, gdzie popadnie.
Chłopiec słabł szybko. „Zabije mnie naprawdę” – pomyślał w panice. Nagle się uspokoił. Odbierając kolejne kopy ujrzał za plecami Mapety jasną, świetlistą postać, ze skrzydłami na plecach. Była goła. Dawała jakieś dziwne znaki. Pokazywała mu wyraźnie palcem swoje puste miejsce, gdzie każdy mężczyzna ma seks.
– W jaja go! – krzyknęło coś w podwójnej głowie Filipka. Zebrał się spokojnie w sobie. Ciosy Mapety przestały trafiać celu. Filipek stosował błyskawiczne uniki. Naraz gwałtownie podkurczył nogi, wyskoczył w górę jak sprężyna i całą siłą wbił się ciężkimi butami w krocze Mapety.
Rudy padł jak ścięty i legł równo. Znieruchomiał. Chłopiec podbiegł bliżej. Z rozpędu zamierzył się butem. – Nie wolno! – zatrzepotało w rozpadającej się na kawałki głowie. Posłuchał. Stanął oniemiały, otrzepał rękami brudne, wystrzępione ubranie i niechętnie powlókł się do do domu.
Nie chciał w takim stanie pokazywać się Glorii. Najpierw zajrzał do
królikarni. Trusie snuły się jakieś osowiałe. Króla nie było. Nigdzie nie mógł go znaleźć. Tknięty nagłym złym przeczuciem zbladł, a osłabione nogi ugięły się pod nim.
– Nie ma Króla, co ja teraz zrobię, nie ma Króla – załkał bezgłośnie. Białe i czarne kręgi wirowały mu przed oczami, gdy wchodził do domu. Widział tylko krzyk przerażonej Glorii, ale nic nie słyszał. Podszedł wolnym krokiem do wielkiego gara, dymiącego na kuchni. Odważnie uchylił pokrywkę. Gotowała się tam zupa z Króla.
Król był nagi. Śmiesznie podskakiwał we wrzącej kipieli. To miała być ta wspaniała zupa królewska. Chłopca chwyciły nagłe torsje. Zwymiotował prosto do gara. Nie pamiętał w jaki sposób dotarł do miejsca, gdzie zawsze przeżywał swój ból. Siedział w swoim siodle na samym czubku gruszy. Miarowo kiwał się w przód i w tył. Cały był jednym bólem. Ten ból go nie bolał, on był wszędzie – w nim i dokoła niego. Istniał jako osobne, niezależne zjawisko. Jak pogoda. Można go było odczuwać, dotknąć, lecz nie można go było zmienić.
Dejmacha stracił na zawsze swój groźny przydomek. Już nikt nie nazywał go Dejmacha Mapeta. Pozostał stary, zwyczajny Dejmacha. Porażka na Górce odebrała mu całą dotychczasową moc. Nawet tchórzliwy Zając odsunął się od niego. Pozostała zemsta. Okoliczności sprzyjały. Przez resztę dnia był w domu sam. Skoczył do komórki z wynalazkami Brudasa. Ostrożnie przelał spirytus metylowy z dwudziestolitrowej bańki, do półlitrowej flaszki z etykietką „Wódka czysta”. Zakorkował ją starannie i zalakował, tak jak podejrzał kiedyś u ojca. Teraz pozostało już tylko czekać na ofiarę. To czekanie było najgorsze. Czas wlókł się niemiłosiernie. Dejmacha musiał przysnąć, bo obudziło go głośne pukanie do drzwi. To Franciszek przyszedł po „coś na apetyt”. Dostał swoją flaszkę i chyłkiem, cichcem, przez ogrody, ruszył na swoją ostatnią ziemską wyprawę do raju.
Maryla wyglądała jak królowa w nowym, złocistym szlafroku, pierwszym prezencie od Franciszka. Przyjęła kochasia, rozchylając szeroko poły świecącego przyodziewku. Była naga boską pięknością: duża, bladoróżowaróżowa, apetyczna. Wielka namiętność rzuciła ich na ubogie wyro. Rozkoszowali się sobą, nie bacząc na nędzne otoczenie. Czuli się jak w niebie, bo doświadczali iście niebiańskich uniesień. A potem spróbowali czegoś na apetyt.
Filipka obudziło lekkie szarpanie za ramię. Z trudem odemknął podsiniaczone oczy i zdziwiony rozejrzał się wokół siebie. Nadal siedział w siodle na gruszy. Nikogo obok niego nie było, bo być nie mogło. Lekko zszokowany spojrzał w dół. W domu panował bezruch. Coś mu w głowie podpowiadało, żeby spojrzeć na domek Maryli Białej. Bojaźliwie zerknął i naraz doznał okropnego zawrotu głowy. Trzymając się grubej gałęzi, spojrzał raz jeszcze: przez niezasłonięte, otwarte na ościerz okno, ujrzał nagiego Franciszka leżącego między nagimi udami Maryli. Nie poruszali się. Filipka zdmuchnęło z gruszy. Nie wiedzieć jak znalazł się w tym mieszkaniu. Był tu po raz pierwszy. Dom pachniał znajomą wonią ogórkowej zupy. Całym wysiłkiem woli zmusił się, i spojrzał na nich. Byli piękni, lecz cóż z tego, kiedy wyglądali jak martwi.
Powietrze wokół głowy Filipka zapulsowało z nagłego gorąca. Czerwona lawa przerażenia wypełniała szczelnie jego głowę i zdawała się wylewać przez szeroko przestraszone oczy. Czuł intensywny zapach bzów i konwalii. Nie widział nic, gdy obłędny strach niósł go przez Pole, poprzez Smugi i kiedy nawet o tym nie wiedząc, przepływał Pilicę. Wraz z nim, w przepisowej odległości ( trzy metry nad ziemią ) leciały Anioły. Ich przestraszone rozmowy szeleściły dziwnym, niespotykanym w przyrodzie szelestem: – szeszeszeszeszeszeszeszeszesze, szszszszszszszszszszszszszszszszszszs, szeszeszeszeszeszeszeszeszeszesze, szszszszszszsz, szeszeszesze.
Ten szelest, wraz z przejmującą wonią bzów i konwalii, opanował wszystkie zmysły Filipka. Był i w tym i obok tego. Jego istnienie pomału przestawało mieć znamiona ziemskości. Widział lecącego nad sobą Franciszka z Królem pod pachą, uśmiechającego się najcudowniejszym swym uśmiechem ze ślubnego monidła, jak nie poruszając ustami, śpiewał razem z chórem Aniołów pieśń dziwnej treści:
Dokąd tak pędzisz kochany chłopcze
Nie uciekniesz od Przeznaczenia
Ja nie umarłem
Nie ma śmierci i nic nie umiera
Najwyżej zmienia swą postać i miejsce pobytu
Tutaj wszystko jest Miłością
Nie ma miłości
Na Ziemi
Jest Kochanie
Dokąd pędzisz, nie dogonisz
Ani nie prześcigniesz losu
W ten piękny dzień końca maja
Gdy cichuteńko jakby zawstydzone
Umierają bzy i konwalie