Pomysłodawcom serii „Listy do M.” na pewno nie można odmówić jednego – idealnie wyczuli potrzeby rynku filmowego.Zrozumieli, że wszyscy potrzebujemy „oddechu wojownika”, czyli obsadzonej największymi gwiazdami wzruszającej, ale niekoniecznie ckliwej historii rozgrywającej się w kruszącej serca bożonarodzeniowej scenerii, gdzie – jak w brytyjskich klasykach z „To właśnie miłość” na czele – wszystko może się wydarzyć, a szczęście kryje się dosłownie za rogiem.
Od początku było jasne, że tego film unie da się nakręcić pospiesznie, byle jak odfajkować i spokojnie czekać na sukces. Przeciwnie, „Listy do M.” są wiele dającym do myślenia przykładem kina producenckiego, w którym od nazwiska reżysera o wiele ważniejsze są nazwiska popularnych aktorów na plakacie, a całość zrobiona jest rzetelnie,profesjonalnie, bez żadnych ekstrawagancji.
Nikt przy zdrowych zmysłach nie oczekuje przecież od takiego kina krytyki rzeczywistości lub pesymistycznej wizji świata. „Listy do M.” są jak bombki na choince. Czasami wzorek trochę kiczowaty, niekiedy brokatu zbyt wiele, ale summa summarum, wszyscy wydają się zadowoleni.
W trzeciej odsłonie „Listów do M.”, tym razem wyreżyserowanej przez Tomasza Koneckiego, nastąpiło pewne odświeżenie schematu fabularnego. Zniknął Maciej Stuhr, są za to zadomowieni w cyklu na dobre Piotr Adamczyk, Tomasz Karolak czy Agnieszka Dygant plus bardzo długa lista najlepszych polskich aktorów – od Danuty Stenki po Borysa Szyca – czasami pojawiających się tylko na moment, za to zawsze wnoszących do tej wielowątkowej świątecznej historii odrobinę własnej charyzmy, albo przynajmniej poczucia humoru.
Zupełnie niedawno, na jednym z pokazów w Warszawie, prezentowałem drugą część „Listów do M.”. Pora wydawała się zupełnie nieadekwatna, na zewnątrz słońce, krótkie rękawy i rowery, ja natomiast miałem zaprosić publiczność na słodką bożonarodzeniową komedię. Jakież było moje zdumienie, kiedy okazało się, że sala kinowa jest niemal pełna. Ktoś z sali powiedział mi: „Wie pan, bo to jest film, po którym wychodzi się uśmiechniętym,wierzy się w świat”. I wszystko jasne.
Łukasz Maciejewski