Helios Seans z cyklu Kultura Dostępna: Juliusz 10.01.2019

628

Autor: Łukasz Maciejewski

Niespodzianka. Wydawało się przecież, że wszystko w polskim kinie jest mniej więcej przewidywalne, a karty dawno temu zostały rozdane. Mamy zatem świetnie funkcjonujące kino autorskie, na czele z liderami w osobach Pawła Pawlikowskiego, Małgorzaty Szumowskiej czy Agnieszki Smoczyńskiej, oraz mniej szanowane, cieszące się za to wielką popularnością kino komercyjne, gatunkowe. Na tym tle pojawianie się „Juliusza”, reżyserskiego debiutu Aleksandra Pietrzaka, autora znakomicie przyjętych krótkich form fabularnych, jawi się niemalże jako eksperyment.

To bowiem pierwszy tak dobrze „sformatowany” tytuł, nawiązujący wprost do szalenie popularnego w USA, ale lubianego także i u nas kina spod znaku komedii rodzajowej, często na granicy dobrego smaku, którego koryfeuszami są twórcy w rodzaju Judda Apatowa czy aktorzy w rodzaju Bena Stiller. Celowo wymieniam krańcowe nawiązania inspiracyjne, bo też „Juliusz” nie jest dziełem typowym. Na pewno nie chodzi tutaj tylko o grubymi nićmi szytą komedię, której stałymi komponentami są fizjologia czy seks. Ambicje twórców „Juliusza” były zdecydowanie większe niż, powiedzmy, w przypadku kanonicznego „American Pie”. Pietrzak i jego ekipa, poza nieskłamanym zachwytem produkcjami amerykańskimi, również stand upami, czy seriami telewizyjnymi, odrobili sumienną lekcję z historii polskiego kina. Grany – świetnie! – przez Wojciecha Mecwaldowskiego tytułowy Juliusz jest wszak postacią, która wywodzi się wprost z intelektualnego, lingwistycznego kina Marka Koterskiego. Neuroza, kompleksy, nieprzystosowanie, a zarazem poczucie humoru, vis comica i siła witalna. Oto Juliusz, powinowaty Miauczyńskiego.

Fabuła w przypadku tego rodzaju produkcji ma mniejsze znaczenie. Wędrujemy od gagu do gagu, a narracyjne spoiwa w rodzaju trochę nadpisanej relacji Juliusza z jego ojcem, fantastycznie zresztą granym przez Jana Peszka, czy nietypowa romansowa opowieść z panią weterynarz graną przez gwiazdę „Pożaru w Burdelu” – Annę Smołowik, są zbyt pretekstowe żeby podtrzymać całościową  dramaturgię. Ciężar odpowiedzialności spoczywa zatem na dialogach (tylko do pewnego stopnia udanych), talencie  aktorów oraz inscenizacyjnych umiejętnościach debiutanta.

Ambicje na pewno były spore, efekt okazał się tylko połowicznie satysfakcjonujący, ale „Juliusz” na pewno jest tytułem który warto poznać. Jaskółka zmian w polskiej komedii. Puste gniazdko czeka na kolejne.