Kiedy równo dziesięć lat temu, w 2009 roku, Borys Lankosz debiutował w fabule „Rewersem”, jak miało się okazać jednym z najgłośniejszych debiutów dekady, miał już ustaloną pozycję utalentowanego reżysera filmów dokumentalnych, laureata wielu międzynarodowych festiwali. Wspominam o tym dlatego, że w „Ciemno, prawie noc”, najnowszym dziele reżysera, widać wyraźnie ślad jego dokumentalnych wędrówek sprzed lat.
Alicja Tabor, grana przez Magdaleną Cielecką kobieta powracająca po latach do rodzinnego Wałbrzycha po to, żeby rozwikłać dręczącą miasto zagadkę kryminalną, ale również zmierzyć się z własnymi traumatycznymi wspomnieniami, jest kimś kto jak w najlepszym dokumencie rejestruje rzeczywistość, niejako fotografuje ją i przedstawia, samemu pozostając w cieniu wydarzeń, chociaż rzekomo w centrum.
Tak właśnie jest z Alicją Tabor: to jej oczami oglądamy rzeczywistość, ludzi, zjawiska, rzeczy. To ona opowiada nam filmowy świat – okrutny, podły, zły, sama jednak wnosi na ekran swoisty autyzm osobowościowy. Podczas gdy inni aktorzy, a Lankoszowi udało się zgromadzić na planie prawdziwych tuzów (Fronczewski, Kolak, Konieczna, Ogrodnik, Trela), grają bardzo ostro, z przytupem, Cielecka pozostaje w cieniu. Jest dokumentalistą w wykreowanym świecie.
„Ciemno, prawie noc” na pewno warto polecić wielbicielom prozy Joanny Bator. Książka była wydarzeniem, sprzedała się w wielotysięcznym nakładzie, warto na pewno skonfrontować wrażenia z lektury z adaptacją filmową. Trzeba jednak pamiętać, że film rządzi się własnymi prawami. To bardzo autorska adaptacja, w której zdecydowanie więcej jest mroku niż anegdoty, smutku niż agresji. Po obejrzeniu „Ciemno, prawie noc” pozostajemy z aurą smutku, która pozostaje w nas na długo. Trudno do nazwać, trudno zdefiniować – chodzi o atmosferę przenoszącą to, co ogólne, (kino) w sferę prywatną, domową, indywidualną (osobiste wspomnienia). Każdy przecież pamięta w swoim życiu ciemność – prawie noc.
Łukasz Maciejewski