Jacek Borcuch przyzwyczaił widzów do własnego, osobistego stylu. To kino osobiste, intymne, prywatne, zawsze bardzo zmysłowe. Takie były „Tulipany”, „Wszystko co kocham” czy „Nieulotne”. Najnowszy film reżysera, „Słodki koniec dnia”, wpisuje się w tę strategię, ale wzmacniając ją o nowe, bardzo ciekawe elementy.
Niby wszystko jest jak zawsze, jak dawniej. Miejsce akcji: Toskania, Volterra, budzi jednoznaczne skojarzenia, również filmowe. Ukryte pragnienia, nie tylko te z filmu Bertolucciego, są wszędzie. Piękno natury kontruje się z popędami, namiętnościami, z rozkoszą życia i rozkoszami jedzenia. Taka jest Toskania, taki jest Borcuch.
Tyle tylko, że w pewnym momencie reżyser wprowadza do tego świata zamęt, stymulowany postacią graną przez Krystynę Jandę – jej Maria Linde wnosi niepokój nie tylko do egzystencji portretowanych w filmie bohaterów, ale także symbolizuje niepokój współczesnego świata. To duże słowa, najcięższy kaliber, ale Jacek Borcuch najwyraźniej nie obawia się ich mocy. Odważnie zestawia to, co rozwibrowane, sensualne, ze wszystkim tym, co jest mroczne, złowrogie, paradoksalne.
Krystyna Janda gra w filmie mocną kobietę, postać wpisującą się w artystyczne emploi artystki. Maria Linde czuje się na siłach żeby dać świadectwo swoim przekonaniom. Mówi głośno to, co myśli, nie boi się zarzutów o hipokryzję czy polityczną naiwność. Jest pewną siebie, silną kobietą, laureatką Nagrody Nobla, przerastającą charyzmą cały dom, włącznie z dużo młodszym, egzotycznym kochankiem.
Rozziew pomiędzy deklaracjami socjalnymi i politycznymi ferowanymi przez bohaterkę Jandy, a jej prywatnym życiem, wreszcie wysokim casusem społecznym który uosabia, jest może najciekawszą płaszczyzną tego poruszającego filmu.
Oto świat, który rozchwiał się i zatrzymał z przerażeniem, i raczej nic nie wskazuje na to, żeby prędko miał wrócić do pionu. Nawet stosunkowo rzadkie „chwile ulotne”, trawestując tytuł przedostatniego filmu Jacka Borcucha, chwile oddechu, odpoczynku, pełni, nie są w stanie zatrzymać rosnącego w nas niepokoju. Strachu nie tyle o własną przyszłość, co o przyszłość świata. Figurą tego niepokoju, w dobrym i złym tego słowa znaczeniu, jest właśnie Maria Linde. Chwilami zbyt ekscentryczna, nieujarzmiona, działająca impulsywnie, chwilami po prostu bardzo zmęczona, szczerze martwiąca się o tak zwane jutro, skoro dzień dzisiejszy został zmarnowany. Cisza przed burzą.
Łukasz Maciejewski