Zadyma

700
ZADYMA

Zdążyliśmy przebyć spory szmat drogi, tak na oko około dwustu kilometrów. Zbliżaliśmy się do zjazdu na Częstochowę. Trasa Warszawa-Katowice, powszechnie znana jako gierkówka, okazała się na początku podróży o niebo łaskawsza, niż można by się było spodziewać po ostrzeżeniach wytrawnych kierowców, z których jeden przez drugiego przekrzykiwali się wczorajszej pijanej nocy, który wie lepiej, jak tam na niej ostatnio jest. Mowa o moich towarzyszach imprezy w bistro jedynego hotelu w tym miasteczku, gdzie tylko ja byłem i obcy, i trzeźwy. Ale zaraz za ostrym zakrętem sytuacja zrobiła się poważniejsza. Zadymka uformowała już spory wałek śniegu na samym środeczku jednokierunkowej dwupasmówki. Oczy szczypały. Trzy godziny snu to trochę za mało, jak na czekającą nas drogę do Chyżnego. Spojrzałem na twarz kobiety prowadzącej Citroena. Była skupiona. Jej klasyczny profil z małym, lekko garbatym noskiem nad dużymi ustami zaostrzył się, rysy ściągnęły. Uśmiechnąłem się do niej, a ona wpatrzona w ścianę śniegu odwzajemniła mi uśmiech. Był lekko drwiący, przekorny. Bez słowa skierowała auto na pas do zjazdu z trasy szybkiego ruchu. Wjeżdżaliśmy do Częstochowy.

– Musimy to dziadostwo przeczekać. Znam tu niedaleko taki mały motelik. Jest zgoda? – zapytała, całkiem niepotrzebnie.
*
Dlaczego Chyżne? – Na Chyżne! – to zawołanie towarzyszyło każdemu toastowi, a przysięgam, było ich wiele, o wiele za dużo, jak na preludium planowanej wyprawy w góry. Ale nazwa Chyżne nie wiedzieć dlaczego, może z powodu swego dziwnego brzmienia, stała się refrenem tej początkowo męskiej balangi, powtarzanym w tumanach wariackiego śmiechu aż do świtu, wcale nie bladego.

Taka całkiem męska to ta balanga nie była. Przynajmniej na początku, dla Boksera. A w końcówce także dla mnie. Na moje szczęście.

*

Kiedy barman nas dostrzegł, powolutku, z nieskrywaną niechęcią odwrócił się do nas tyłem, i zaczął kontemplować wyniszczone twarze trzech mocno wstawionych pań, no bez przesady, trzech zapitych w trupa dam lekkich obyczajów, mówiąc oględnie.

– Poproszę dwie whisky. Podwójne. I do jednej daj dwie, a do drugiej cztery kostki lodu. Acha, i dla pana kierowcy zimną colę z cytryną. Bardzo zimną – rzucił niechętnie Bokser przechylając się przez bar tak głęboko, że nieomal wpadł za konsolę. Przy tym nieprzewidzianym przechyle zawadził barmana niedbale w plecy łokciem. Niedbale, nie oznaczało bynajmniej lekko. Nie u Boksera. Tamten musiał odczuć boleśnie taką pieszczotę, bo od razu zniknął pod barem.

– Mówiłem chyba, dwie whisky – powtórzył Bokser próbując wygodnie usadowić się na stołku. Stołki były niewygodne w tym barze, a półkoliście zawinięty blat lepił się od brudu.

– I zetrzyj te rzygowiny – polecił nasz przyjaciel. Co się tak chowasz? – dodał.

Jeśli nawet barman był w tym przybytku nowy i nie znał Boksera, to można powiedzieć, że szybko wyczuł, że z nim to nie są przelewki. Nie dziwię się też, że przed chwilą nie zapałał do nas trzech sympatią. Wyglądaliśmy na kompletnie bezkasowych, bezrobotnych kocmołuchów. W rzeczywistości nie byliśmy. Ja, przybysz z Kanady, początkujący literat, jak na razie nie narzekałem na brak pieniędzy, chociaż prawdę mówiąc, gdyby nie oferta Marka, czułbym się w temacie kasa, powiedzmy – nieswojo. Finał umowy z wydawnictwem to przybliżał się, to znów oddalał, na zaliczkę przestałem już liczyć, a zapasy przywiezionej z Kraju Klonowego Liścia gotówki zmarniały przez te parę miesięcy prawie do cna. Gruby Marek robił w wódzie, to znaczy – był współwłaścicielem nieźle prosperującej, nielegalnej fabryczki spirytusu, schowanej w lasach gdzieś na trasie między Kaliszem a Poznaniem. I na koniec Bokser, goryl Mareczka, nie miał powodów by narzekać na brak funduszy. Chociaż zawsze narzekał. A że nasz aktualny wygląd nie odzwierciedlał naszej rzeczywistej wartości? Racja, nie świadczył o niej w każdym razie. Ale nie zawsze się zdarza, by światowi ludzie, jakimi w naszym mniemaniu byliśmy, byli zmuszeni zimową, wietrzną porą, na nogach zasuwać dziesięć kilometrów, dzielących Spałę od miasteczka.

cdn.