– To samo, co on – powiedziała niskim, ochrypłym głosem, a kapelusz wskazał szklankę Szefa, co było odpowiedzią na pytające spojrzenie barmana. Ten odmierzył podwójną ilość whisky i dosypał lodu. Ujęła szklankę w długie, zwinne palce, całkiem podobne do palców barmana.
Już byłem prawie pewny, że to jest ona. A za chwilę uzyskałem całkowitą pewność. Niedbałym ruchem zrzuciła kapelusz na blat i jeszcze nie zauważyłem jej twarzy, tylko gęstwę przeplatanych siwizną rudych kudłów. – Beata – pomyślałem i poczułem, że zaczęły mi się pocić plecy, a za chwilę kropla potu już sciekała po moim kręgosłupie.
– Przecież ty nie żyjesz! – wyrwało mi się z zaciśniętej strachem krtani, całkowicie bez mojej woli.
Wszyscy przy barze spojrzeli w moim kierunku. Ona też gwałtownie odwróciła głowę. I wtedy zobaczyłem jej małą, suchą twarzyczkę, tak samo piękną jak kiedyś, z tym, że teraz poranioną kurzymi stopkami zmarszczek otaczających jej wielkie, czarne oczy, pobłyskujące jak dwa czarne diamenty.
– Żyję Konradzie – stwierdziła, wcale niezdziwiona moją obecnością w tym zaplutym barze. Popatrzyła, mierząc mnie od stóp do głów.
– Ale co to za życie – zaśmiała się nerwowo, i wskazującym palcem prawej dłoni zatrzymała
tik pulsujący pod powieką lewego oka. – Jak widzisz, przeżyłam twoją nikczemność – zaśmiała się sucho. A ty? – Nawet wiele się nie zmieniłeś przez te piętnaście lat – rzekła, jakby nie do mnie. Tylko trochę posiwiałeś, ale przecież zawsze te twoje dziwne włosy były jakby trochę siwe. – Srebrny – zadumała się przez chwilę, i dodała – pamiętasz?
– Wszystko pamiętam – bąknąłem zmieszany.
– Naprawdę wszystko? – zaśmiała się, chociaż nie drgnął żaden muskuł na jej małej, ściągniętej twarzy.
– Bardzo mądrze zrobiłeś wtedy, stary – powiedziała po chwili zadumy.
– Z czym? – zapytał za mnie Szef, który właśnie po raz kolejny ocknął się z alkoholowego letargu.
– Żeś ze mną wtedy zerwał – zignorowała Szefa, bo skierowała odpowiedź wprost do mnie.
– Chyba tak – odparłem bez przekonania i nagle poczułem nieodpartą ochotę, by chwycić ledwie napoczętą szklankę i wypić do dna jej whisky, a potem jeszcze zamówić potrójną i zrobić to samo. Ale nie zrobiłem tego. Za bardzo szanowałem swoją z takim trudem zdobytą niezależność od alkoholu.
– Za bardzo ceniłem i nadal cenię swoją niezależność – wyrwało mi się, i zaraz tego pożałowałem, lecz było już za późno, by zatrzymać bezładną myśl, zamienioną w głośno wypowiedziane zdanie.
– To było jedyne wyjście – wtrącił się Szef. Wybacz mi stary, ale znam tę waszą story na pamięć. Znaczy się, historię twojej ucieczki i tej tutaj pani nieudanej próby samobójstwa. Jak w kiczowatym filmie – prychnął pogardliwie. Nigdy ci tego nie mówiłem, bo nie było okazji, zresztą – ja nie grzebię się w cudzych sprawach.
Na to wtoczył się Bokser w otoczeniu trzech rozćwierkanych strachów na wróble. Potoczył wokół dumnym wzrokiem, poklepał wszystkie trzy po miejscach, gdzie normalne kobiety mają biodra i widocznie załapał temat, bo rzucił w przestrzeń:
– Jak się już raz człowiek ożeni, to leży doszczętnie. – Nic mu nie zostaje. Nic a nic. Jest wykończony. Najgorsze w tym, że własną ręką. Znacie przecież tych wszystkich bohaterów, co się obżenili.
Szef znowu przysnął, ja milczałem, a Bokser jakby zachęcony ciągnął:
– Od ręki można ich poznać. Po tym ich workowatym, wykastrowanym, żonkosiowskim wyglądzie.
– Jasne, że przykre dla was obojga było to wasze zerwanie – obudził się Szef. Ale tak jak w każdej podobnej bajce, wszystko się jakoś kończy. Na początku wydaje się każdemu, że zaraz zawali się cały świat, ze wszyscy tylko o tym mówią i tak zostanie na wieki. Taka wieczna zapaść. Ale tak nie jest. Czas załatwia wszystko. Człowiek w końcu poleci za kim innym i wtedy znowu jest wszystko w porządku. – Nie Beata? – objął ją poufale za ramiona, przyciągnął do siebie i pocałował prosto w usta. – Tak jak ty za mną, mam rację?
– Nie masz – parsknęła gniewnie Beata i splunęła mu pod nogi. – Nie całuj mnie, ty gruba świnio – dodała. Śmierdzisz czosnkiem.
– Kto się czubi, ten się lubi – skomentował scenkę Bokser starym przysłowiem.
cdn.