Historie odnalezione” Andrzeja Kobalczyka ukazują się w stałym cyklu w piątkowych wydaniach „Tygodnika 7 Dni” – dodatku do „Dziennika Łódzkiego” (mutacja Tomaszów Mazowiecki, Opoczno).
Twarde lądowanie kapitana Orlińskiego pod Białaczowem
Przeraźliwy trzask poderwał na nogi w lipcowe przedpołudnie 1932 roku mieszkańców wsi Skronina, położonej pod Białaczowem w powiecie opoczyńskim. Źródło niecodziennego hałasu znajdowało się na pobliskim polu ziemniaków, oddalonym o kilkaset metrów od linii kolejowej Koluszki-Skarżysko Kamienna. To tutaj nastąpiła lotnicza kraksa, która odbiła się szerokim echem w całym kraju.
„Dziś o godz. 10 przedpołudniem na polach majątku Skronina w odległości pół kilometra od stacji kolejowej Białaczów, powiat opoczyński, z powodu defektu w chłodnicy zmuszony był do lądowania samolot prowadzony przez kpt. Orlińskiego, zdążającego z Warszawy do Zurychu. Samolot wskutek wywrócenia uległ zniszczeniu, pilot wyszedł bez szwanku” – donosiła depesza Polskiej Agencji Telegraficznej opatrzona datą 19 lipca 1932 roku.
Przedrukował ją m.in. poczytny dziennik „Kurjer Warszawski”. W zamieszczonym następnego dnia anonsie pt. „Samolot kap. Orlińskiego zniszczony” podano, że feralnego dnia wyleciał on z Warszawy do Zurychu w Szwajcarii. Jak napisano, polski pilot zamierzał wziąć udział w odbywającym się tam „międzynarodowym rajdzie” lotniczym. Po 25 minutach lotu zauważył awarię systemu chłodzenia silnika, który rozgrzał się powyżej stu stopni Celsjusza. Dlatego też kapitan Orliński zdecydował się na awaryjne lądowanie na wspominanym wcześniej kartoflisku.
„W chwili lądowania aparat skapotował, tocząc się w tej pozycji skutkiem rozpędu kilkaset metrów. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności wyszedł kapitan Orliński z katastrofy bez szwanku, sam rozpiął pas i wydobył się z pod roztrzaskanego aparatu. Aeroplan jest bardzo zniszczony, zwłaszcza tylna jego część. Motor prawdopodobnie mniej” – donoszono w prasowej relacji.
Kapitan Bajan się nie doczekał…
Pora wyjaśnić, że za sterami samolotu, który rozbił się pod Białaczowem, zasiadał kpt. Bolesław Orliński – jeden z najlepszych w tym czasie polskich pilotów wojskowych i sportowych. Wsławił się dokonanym w 1926 roku przelotem dwupłatowcem Bréguet 19 A2 z Warszawy do Tokio i z powrotem.
W lipcu 1932 roku wyleciał prototypem samolotu myśliwskiego PZL P.8 na II Międzynarodowy Mityng Lotniczy w Zurychu. Po opisanej wcześniej kraksie pod Białaczowem kpt. Orliński powrócił do Warszawy, by polecieć na mityng w Zurychu drugim prototypowym egzemplarzem tejże maszyny. Niestety, pech wciąż go nie opuszczał; również ten samolot uległ rozbiciu w drodze do Zurychu. Doszło do tego podczas lądowania w Innsbrucku.
Więcej szczęścia miał inny sławny polski pilot – kpt. Jerzy Bajan, który także poleciał 19 lipca na zawody w Zurychu. Pilotował prototypowy samolot PZL P.11. Bez przeszkód dotarł na umówione z kpt. Orlińskim międzylądowanie w Krakowie. Nie mogąc doczekać się jego przybycia kapitan Bajan wysłał inny samolot na poszukiwania. Po odnalezieniu rozbitej maszyny swojego kolegi postanowił kontynuować w pojedynkę lot do Szwajcarii. Na zawodach w Zurychu kapitan Bajan zajął II miejsce.
Na zdjęciu: Samolot kapitana Orlińskiego rozbity w kraksie pod Białaczowem. Archiwum Ryszarda Bonisławskiego
Letnie kolonie nad Pilicą z nieprzewidzianymi „atrakcjami”
Łamy przedwojennych gazet w sennym okresie letniej kanikuły ożywiały informacje o ucieczkach młodocianych uczestników różnych kolonii i obozów. Czasem do ujęcia „kolonijnych zbiegów” angażowano również policję. Powody tych ucieczek były różne, o czym przekonują dwa przykłady z Inowłodza i Tomaszowa.
W wydaniu łódzkiego dziennika „Ilustrowana Republika” z 29 lipca 1928 roku poinformowano: „Posterunkowy na dworcu w Tomaszowie zauważył na peronie 4 chłopców w wieku około lat 10, oglądających się wokoło. Gdy policjant zbliżył się do nich, oświadczyli, że uciekli z kolonji magistratu łódzkiego w Inowłodzu, by udać się z powrotem do domu rodziców, przyczem jako powód ucieczki podali złe odżywianie ich i traktowanie przez wychowawców i personel pomocniczy”.
Podano również, że uciekinierzy byli uczniami łódzkich szkół powszechnych. Według gazety po zatrzymaniu miano ich umieścić w tomaszowskim szpitalu.
Niezwłoczne dementi w tej sprawie wystosował do lokalnych gazet Oddział Prasowy Magistratu Miasta Łodzi. Poinformowano w nim, że z kolonii w Inowłodzu uciekło w sumie ośmiu chłopców. Wykorzystali oni do tego wycieczkę do pobliskiego lasu. Czterech z nich po zatrzymaniu przez policję odstawiono z powrotem na kolonię. Pozostali uciekinierzy zdołali samodzielnie dotrzeć do swoich domów w Łodzi.
„Powodem ucieczki chłopców nie były, oczywiście, „złe odżywianie ani nieodpowiednie traktowanie wychowawców”, lecz jedynie krnąbrność i samowola chłopców. Ucieczkę tę we właściwym świetle stawia fakt, iż wszyscy zbiegowie należą do wychowańców miejskiego zakładu dla moralnie zaniedbanych chłopców. Wbrew informacji notatki reporterskiej, nikogo ze zbiegów nie umieszczono w szpitalu, gdyż nie zachodziła tego potrzeba. Natomiast zupełnie niezależnie od opisanych wyżej zdarzeń, kierownictwo kolonji umieściło w szpitalu miejskim w Tomaszowie dwoje chorych na ciężkie przeziębienie dzieci” – wyjaśniał łódzki magistrat.
Na kolację – zepsuta kasza i niesmaczna zupa
Sporą desperacją wykazali się także uczniowie łódzkich szkół, przebywający latem 1933 roku na kolonii w budynku szkolnym przy ówczesnej ulicy Kolejowej (dzisiaj – ulica Grota-Roweckiego) w Tomaszowie. Donosił o tym łódzki „Głos Poranny” w notatce z 9 lipca tegoż roku.
„Przed kilku dniami w godzinach wieczornych dzieci wszczęły wielki hałas i odmówiły przyjęcia kolacji, która składała się z zepsutej odgrzanej kaszy i jakiejś niesmacznej zupy, oraz zbyt małej racji chleba. Kolacja ta wydana została w miejsce jaj i 2 porcji chleba oraz herbaty. Ponieważ przełożeni nie uznali za stosowne rozpatrzyć tej sprawy, część dzieci w liczbie 20 spakowała swe manatki i powędrowała piechotą do Łodzi. Tego samego dnia wieczorem niektórzy wrócili na kolację. Dotychczas nie jest wiadomem, jak sprawa ta została zlikwidowana. Niektóre dzieci zawiadomiły o zajściu rodziców, którzy odniosą się do władz szkolnych” – zapowiadał łódzki dziennik.
Na zdjęciu: Kolonia łódzkiego magistratu dla trudnej młodzieży w Inowłodzu. Zdjęcia „Ilustrowanej Republiki” z 1929 roku
Znani artyści w rolach… ratowników wodnych
Na łamach międzywojennej prasy łódzkiej dosyć często gościł nadpilicki Teofilów. Był wtedy modnym letniskiem i cieszył się dużą popularnością, zwłaszcza wśród mieszkańców Łodzi. Świadczyły o tym liczne ogłoszenia o wolnych miejscach dla letników, zamieszczane w łódzkich gazetach przez właścicieli teofilowskich willi. Zajmowały one coraz większy obszar dorodnego sosnowego lasu nad czystą Pilicą. Świetnie nadawała się ona do kąpieli i plażowania. Dzięki tym walorom, a także dobremu połączeniu komunikacyjnemu łodzianie chętnie przyjeżdżali tutaj także na jednodniowy wypoczynek.
O dramatycznym finale jednej z takich wycieczek napisano w popularnym łódzkim dzienniku „Ilustrowana Republika” z 18 lipca 1938 roku. Tę dosyć lakoniczną notatkę opatrzono intrygującym tytułem: „Tonący urzędnik oraz jego córka uratowani przez artystów teatru w Łodzi”. Warto jej treść przytoczyć w całości.
„W niedzielę, do Teofilowa pod Inowłodzem, przybyła liczniejsza grupa wycieczkowiczów z Łodzi. Jedną z atrakcyj wycieczki była kąpiel w Pilicy. Podczas kąpieli jeden z łodzian, urzędnik państwowy, zaczął tonąć wraz ze swą 14-letnią córką. Tonącym pospieszyli z pomocą artysta, p. Jan Mroziński, oraz reżyser, p. Bronisław Dąbrowski. Dzięki odwadze pp. Mrozińskiego i Dąbrowskiego oboje tonących udało się uratować” – donosiła łódzka gazeta.
Grali w Łodzi – wypoczywali w Teofilowie
W uzupełnieniu krótkiego anonsu można dodać, że wymieniony w nim artysta Jan Mroziński był przed wojną znanym polskim aktorem. Najpierw grał w teatrach warszawskich, a następnie od 1923 roku aż do wybuchu wojny – w Teatrze Miejskim w Łodzi. Po wojnie przeniósł się do Warszawy, gdzie występował na różnych scenach, a także był organizatorem życia teatralnego stolicy. J. Mroziński zmarł w 1954 roku i został pochowany na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach w Warszawie.
Drugi z wymienionych w cytowanej notatce bohaterów dramatycznego wydarzenia w Teofilowie – reżyser Bronisław Dąbrowski z wykształcenia był aktorem. Zadebiutował w 1921 roku w poznańskim Teatrze Polskim, a potem występował na scenach Warszawy, Lwowa i Krakowa. Z czasem połączył aktorstwo z reżyserią teatralną. Właśnie w takim charakterze współpracował w latach 1937-1939 z łódzkim Teatrem Miejskim. Po wojnie B. Dąbrowski był wieloletnim dyrektorem teatrów w Katowicach, Krakowie i Warszawie, a także wykładowcą szkół teatralnych. Zmarł w 1992 roku w Krakowie.
Na marginesie opisanej historii sprzed 80 lat warto jeszcze wspomnieć, że związany z nią pośrednio łódzki Teatr Miejski wywodził się z najstarszej w tym mieście stałej sceny, utworzonej w 1888 roku w gmachu przy ulicy Piotrkowskiej. Po jego pożarze znalazł siedzibę przy ulicy Cegielnianej (obecnie ulica Jaracza), gdzie funkcjonuje do dzisiaj. Od 1949 roku tetr ten nosi imię Stefana Jaracza.
Na zdjęciach: Bohaterowie z Teofilowa: J. Mroziński (po lewej) i B. Dąbrowski (po prawej). Archiwum Ryszarda Bonisławskiego