Tomasz Szafrański jest jednym z nielicznych reżyserów młodego pokolenia w Polsce któremu zależy na małoletniej widowni. Już we wcześniejszym „Klubie włóczykijów” udowodnił że dobrze czuje się w konwencji kina familijnego, potrafi również, co u nas dosyć rzadkie, z dobrymi efektami pracować z dziecięcymi aktorami.
„Władcy przygód. Stąd do Oblivio” to z jednej strony prosta, łatwo przyswajalna historyjka o parze dzieciaków sprowadzających „z innego świata” rockandrollowego uciekiniera ściganego przez bezwzględnych łowców głów, którego chcąc nie chcąc muszą wysłać z powrotem do jego własnej rzeczywistości, ale z drugiej strony – na planie czysto filmowym – efektowna gra reżysera z popkulturą, z naszymi przyzwyczajeniami do gatunków filmowych, czy muzycznych. Ewidentnie Szafrański przemyca do „Władcy przygód” wiele ze świata własnego dzieciństwa, co w dobie sukcesu serialu „Stranger Things” wydaje się słusznym posunięciem. Dlatego nikogo niech nie zaskoczą nawiązania do „ejtisowej” estetyki VHS, również nawiązania do filmów, które w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych formowały dziecięcą wrażliwość dzisiejszych, bardzo już dorosłych, reżyserów.
Dla mnie samego wzruszająca była konstatacja, że Eddie (świetna rola Macieja Makowskiego, ulubionego aktora Tomasza Szafrańskiego) nagrywa piosenki na kasety magnetofonowe. Kto dzisiaj o tym pamięta? Podejrzewam że młodzi widzowie nie wiedzą o co chodzi, a przecież pamiętam całe półki starannie opisanych przeze mnie kaset magnetofonowych w moim rodzinnym domu, nagrywanych na popularnym radiomagnetofonie „Grunding” bezpośrednio z radiowej „dwójki” lub „trójki” (tak, tak – wtedy w radiu puszczane były całe płyty, a o prawach autorskich nikt nie rozmawiał). To wszystko przeminęło z wiatrem, szczęśliwie powróciło we „Władcy przygód”. Są w filmie Szafrańskiego także efektowne pomysły inscenizacyjne, zabawne gagi, dużo świetnej muzyki, oraz efekty specjalne na całkiem niezłym poziomie. I w tym wszystkim chwilami nieco pogłębione refleksje, przypuszczalne adresowane już do dorosłego widza filmu, tłumaczące że ucieczka bohatera w świat fantazji to jego odpowiedź na nieobecność zmarłego ojca. Próba nazwania, wyczarowania satysfakcjonującego świata w którym kolorowe marzenie o pełnej rodzinie stałoby się rzeczywistością…
Oczywiście, „Władcy przygód. Stąd do Oblivio” nie roszczą sobie pretensji do bycia czymkolwiek więcej ponad dobrze opowiedzianym i zagranym filmem familijnym, ale ponieważ tego rodzaju tytułów powstaje w Polsce aż tak niewiele, każdą udaną produkcję tego typu należy traktować niemal jako święto.
Łukasz Maciejewski