– Jeszcze się na mnie gniewasz? – zapytałem.
– Teraz jest już po wszystkim. Po co do tego wracać? – zapytała w tym momencie niezbyt fortunnie, bo ja już byłem i tak na amen załatwiony.
– To była moja wina – szepnąłem w taki sposób, by tylko ona mogła ten szept usłyszeć. Ale i tak Bokser usłyszał.
– Nie masz czego żałować – wtrącił się, jakby ktoś go o to prosił. Tylko pomyśl, co by to było, gdybyś się z nią wtedy ożenił. Siedziałbyś w tym grajdołku otoczony stadem dzieci i klepałbyś biedę, myśląc w kółko, jakby się z tego bałaganu wyrwać. A tak, jesteś wolny, robisz co chcesz, mieszkasz sobie w bogatej Kanadzie i jak widać, nie narzekasz.
– Nie gniewam się – powiedziała dziwnie miękko. Nie byliśmy sobie przeznaczeni. Tylko że niepotrzebnie wyjechałeś tak bez słowa. Uciekłeś ode mnie, a nie musiałeś. Mogliśmy to jeszcze raz przedyskutować, a tak? – A tak, to przez ciebie osiwiałam i dostałam zmarszczek. Poważnie – następnego dnia po twoim wyjeździe zobaczyłam kilka siwych włosów i po jednej, za to głębokiej zmarszczce przy każdym oku. Po tym od razu mi odbiło. A miałam wtedy zaledwie dwadzieścia jeden lat.
– Jak ci się powodzi? – zapytałem, kiedy usiedliśmy już tylko we dwoje przy małym stoliczku w kącie baru. Na moje szczęście tkwiły przy nim tylko dwa koślawe krzesła.
– Nie narzekam – powiedziała bez przekonania. Wtedy szybko się pocieszyłam, nie mogłam inaczej. Wyszłam za mąż, urodziłam piękną dziewczynkę. Mam ją teraz na osłodę po śmierci męża w wypadku samochodowym. Pracuję dla tego grubasa, ale on zaczyna sobie na zbyt wiele pozwalać, myśli, że ma mnie na własność. Żeby się tylko nie pomylił.
Spojrzałem na Szefa. Łypał w naszym kierunku mściwym, jakby zazdrosnym spojrzeniem pijanego knura. Po raz pierwszy pomyślałem o nim bez sympatii.
– Ja też przypadkiem robię dla niego – powiedziałem. A teraz jestem w kłopocie. Przyleciałem do Polski na kanadyjskim paszporcie i za parę dni kończy mi się przydziałowy trzymiesięczny pobyt w kraju przodków. Powinienem tu jeszcze posiedzieć, bo mam niedokończone sprawy z wydawnictwem.
– Czytałam wszystkie twoje książki, gratuluję. Niezłe są – pochwaliła, aż zaszczycały mnie uszy. Tylko że takie smutne. Napiszesz w końcu coś weselszego? – zaśmiała się nareszcie swoim, tak dobrze znanym mi, radosnym chichotem.
– Napiszę, napiszę coś wesołego, specjalnie dla ciebie – obiecałem całkowicie przekonany, że to zrobię. – Tylko muszę przedtem podbić paszport na jakiejś granicy, żeby załatwić następne trzy miesiącu pobytu w Polsce. Mieliśmy zamiar jechać na przejście w Chyżnem, ale rąbnęli nam beemwicę i na razie jesteśmy bez fury.
– Nie martw się, stary – poklepała mnie po plecach. Właśnie po to tutaj sprowadził mnie ten grubas.
Zajrzała mi w oczy. Tak prosto, tak szczerze, i tak głęboko, jak kiedyś, w dawnych czasach.
– Mogę cię zawieźć do tego Chyżego. Niezła okazja, przecież jest karnawał. Załatwimy tę granicę, a od niej zaledwie trzydzieści kilometrów do Zakopanego. Karnawał w Zakopcu!…Pamiętasz, jak kiedyś o tym marzyliśmy? Pojedziesz ze mną? – Ale tylko we dwoje, ty i ja? – zapytała wprost, tak po prostu, jakby między nami nigdy nic złego nie zaszło. – Tylko we dwoje – powtórzyła. – Należy nam się ten karnawał, no nie? – zaśmiała się jak mała dziewczynka, która właśnie popełniła jakąś mało ważną psotę.
Nie wiedziałem, co mam jej odpowiedzieć. Ale kiedy ogarnąłem wzrokiem cały ten bałagan – Boksera obmacującego te swoje rzęchy, Szefa, zasypiającego w befsztyku tatarskim, ciotowatego barmana, podskakującego jak pchełka wokół niego, kiedy spojrzałem wreszcie w tę tak kochaną kiedyś i bliską mi teraz szczerą, radosną twarzyczkę, resztki wątpliwości przepadły, jak ślad ołówka wymazany gumką myszką.
Wstałem, podniosłem z barowego stołka jej kruche ciało, a wtedy ona przytuliła się, nie – wtuliła się we mnie, drżąca, lecz zarazem ufna. Ciepło bijące od niej przeniknęło mnie na wskroś i trwalibyśmy w tej jedności nie wiadomo jak długo jeszcze, gdyby nie zapity głos Szefa, przywołujący nas do porządku.
– Co jest, taka wasza mać! Te, kierowca – wara od mojego towaru!
Spojrzałem prosto w te jego zaropiałe ślepia, wziąłem Beatę za rękę i bez słowa poprowadziłem do drzwi, nie zwracając uwagi na wściekłe ujadanie mojego byłego pracodawcy.
– Zwalniam cię, cieniaku! Już u mnie nie pracujesz. Ta suka też jest zwolniona! Słyszycie? – Pan Marek was zwolnił!
Nie mogłem otworzyć drzwi, tak dmuchało. Kiedy już wydawało mi się, że wreszcie udało się mi z nimi uporać, zadymka nie dawała za wygraną i wtłaczała nas z powrotem do baru. Ten moment walki wykorzystał barman. Zaparł się w otwartych drzwiach, przykleił się do mnie i krzyknął prosto w ucho:
– W którą stronę jedziecie? Mogę się z wami zabrać? – skamlał, przekrzykując zadymę. Błagał jednak o rzecz niemożliwą do spełnienia.
– W przeciwną niż ty – odpowiedziała za mnie Beata.
Mój ty Boże, jak ja byłem jej za to wdzięczny! I nie tylko za to.
Koniec