Skoro człowiek z własnej woli wyjechał z kraju, to jak to u niego jest z tą miłością Ojczyzny? A jeśli nawet musiał ją opuścić z przeróżnych ważnych powodów, to w obecnej sytuacji, przy zachowaniu deklaracji miłości Ojczyzny, czemu do niej nie wraca, skoro wszelkie zagrożenia minęły bezpowrotnie? Czy w ogóle wypada zabierać głos w kwestii patriotyzmu z pozycji emigranta?
Dla mieszkańców USA miłość ojczyzny nie jest pusto brzmiącym hasłem. Jest materiałem wiążącym, który zapewnia jedność temu wielkiemu narodowi. Można śmiało zaryzykować pogląd, że patriotyzm w Stanach Zjednoczonych pełni funkcję świeckiej religii państwowej. W kraju, w którym miejsca patriotycznego kultu są odwiedzane znacznie częściej niż w Europie, a mieszkańcy mają różny kolor skóry i pochodzenie etniczne, poczucie przynależności do narodu pielęgnuje się z religijną wręcz gorliwością. Miłość ojczyzny, czyli patriotyzm, okazuje się wyjątkowo silnym spoiwem. Ameryka wzniosła wiele patriotycznych sanktuariów, które są celem obywatelskich pielgrzymek. W tych świątyniach patriotyzmu pielęgnuje się narodową mitologię, której nikt nie waży się kwestionować. Ścisły konstytucyjny rozdział Kościoła od państwa sprawia, że nauczanie religii w szkołach publicznych jest zabronione. Nie przeszkadza to jednak, aby każdy uczeń rozpoczynał dzień od patriotycznej modlitwy i uczczenia flagi państwowej. Rota szkolnej przysięgi mówi o Stanach Zjednoczonych jako o narodzie pod opieką Boga („One nation under God”). W laickim państwie taka religijna formuła?
Może to dziwne, ale mówienie o Ojczyźnie i o miłości Ojczyzny, wielu Polaków dzisiaj drażni. Mówi się dosyć powszechnie, że wynika to trochę ze współczesnej alergii Polaków na patos i gołosłowność. Ale może warto się zastanowić, skąd się bierze podobna ocena u naukowców. Socjologowie sygnalizują bowiem zatrważająco niską ocenę własnego narodu dostrzeganą wśród wielu dzisiejszych Polaków, zwłaszcza u młodych. Według współczesnych badań, wielu młodych wyjeżdżających za granicę wstydzi się tego, że jest Polakami.
Przypominają mi się początki mojej własnej emigracji. Kiedy latem 1987 roku wylądowałem wraz z rodziną w Republice Federalnej Niemiec, znalazłem się w Hamburgu, w samym sercu buzującego różnorodnością typów tygla uciekinierów, dla których motywacje opuszczenia kraju ojczystego miały przeogromną rozpiętość, od powodów politycznych, poprzez chęć poprawienia sobie życia, po najbardziej zwyczajne – po prostu komuś grunt palił się w Polsce pod nogami. Pamiętam, jak znakomita część nowo poznanych „towarzyszy niedoli” rozpowszechniała z wielkim upodobaniem historie o prześladowaniach, jakim podlegali z powodów ich szeroko zakrojonej podziemnej aktywności politycznej, skierowanej przeciwko komunistycznemu reżimowi. Jednakowoż według mojej tak ówczesnej, jak i obecnej oceny, większość wybierających wtedy wolność czyniła to z pobudek bardziej trywialnych, niż powszechnie głosili. Przeważały powody ekonomiczne.
Ale przypominam, że tak zwane heimy dla azylantów, w każdym razie formalnie, przeznaczone były wyłącznie dla ludzi oczekujących na azyl polityczny. Przysięgam jednak, że w tamtych czasach wszyscy zainteresowani aż nadto dobrze wiedzieli, że azylu politycznego w żadnym przypadku nie otrzymają. Deklaracje statusu uciekinierów politycznych składali tylko dlatego, żeby nudnawy i długawy okres oczekiwań na potwierdzenie zgody któregoś z krajów docelowych na dalszą emigrację, przeleżeć w raju stworzonym na terenie państwa byłych wrogów przez Wysokiego Przedstawiciela do Spraw Uciekinierów Politycznych z Ost Block-u przy Organizacji Narodów Zjednoczonych.
Ale nie powiem, byli też tacy, którzy zaludniali heimy w oczekiwaniu cudu. Ten cud miał oprzyjść lada dzień. Tylko było patrzeć, jak w Polsce wybuchnie rewolucja, naród wyjdzie z kijami, kosami na sztorc, cepami, z nożami, może nawet z sierpami i młotami, i skieruje ten prymitywny, acz ostry oręż przeciwko przeklętej „władzy ludowej”. Tych marzycieli, a wcale nie będę się obawiał użyć przypuszczenia, że stanowili oni więcej niż połowę populacji „uciekinierów politycznych” o których mowa, nie interesowały za bardzo losy Polaków. Nie interesowało ich całkowicie, co stać się może, a z pewnością stałoby się w przypadku tej ich wymarzonej ruchawki z tymi obywatelami PRL-u, którzy przypadkiem pozostali w kraju, bo nie byli tak genialni jak oni, żeby się z niego wyrwać. Na całe szczęście naród znalazł inne rozwiązanie swoich powikłanych problemów. Ale to lokatorów z niemieckich heimów za bardzo nie interesowało. Prezentowali całkiem swojsko pojęty patriotyzm, wyrażający się w nie mniej patriotycznej idei, że wstrętną komunę trzeba zniszczyć (najlepiej nie brukając własnych rąk), a jak Polacy ruszą do boju, to nam, jako tym wybranym, Niemcy natychmiast udzielą upragnionego azylu politycznego. Przecież wtedy jasnym stanie się fakt, że nam się ten azyl będzie słusznie należał.
Całkiem logiczne rozumowanie, to trzeba przyznać. Tylko co z tego wynika? Ano to, że ci „patrioci” modlili się wtedy o nic innego, jak o wybuch wojny domowej w Polsce. Pozostając przy hamburskim epizodzie z mojego życia, nie zapomnę nigdy napomnień naszych „profesorów” – ludzi, którzy siedzieli w mieście Mendelssohna, Brahmsa i raczkujących Beatlesów o parę miesięcy dłużej od nas. „W sklepach nie mówcie po polsku” – ostrzegali. Początkowo myślałem, że żartują, ale prędko okazało się, że wcale nie były to żarty, tylko smutna rzeczywistość. Polacy nie cieszyli się najlepszą opinią w Hamburgu, choćby z powodu zamiłowania do „sprzątania sklepów”. Niektórzy młodzi, piękni dwudziestoletni powiadali, że w ten sposób wyrównują rachunki za lata okupacji.
Przypominam sobie szkolne lata, przepiękne, niewinne, acz przepełnione natrętną indoktrynacją, na każdym kroku nasycającą niewinne duszyczki jadem całkiem oryginalnie pojętego patriotyzmu, okraszonego nieodzownym internacjonalizmem. Czy ktoś w to wierzy, czy nie, trucizna ma to do siebie, że nie jest łatwo się jej pozbyć. Znowu nie daje mi spokoju pytanie: czy wybierając emigrację, mamy prawo oceniać poglądy i działania Polaków, którzy pozostali w kraju. I odwrotnie. Przypomina mi się następny fakt z mojego życia wyjęty. Zaraz po tym, jak opuściliśmy Polskę, a wydawało nam się wtedy, że na zawsze, że nigdy już jej nie ujrzymy, dowiedzieliśmy się, że ktoś ze znajomych skwitował ten fakt stwierdzeniem, że zdradziliśmy Ojczyznę. Dla tego człowieka z narzuconym przez okupanta osobliwym pojęciem patriotyzmu, niepojętym było opuszczanie kraju bez pytania o zezwolenie ówczesnej tak zwanej „władzy”. Dowiedziałem się niedawno, że ten sam człowiek obecnie woła całkiem oficjalnie: Komuno, wróć!
Korzystając z bezkarności jaką pozornie daje odległość od kraju, trochę się pomądruję. Trudno nie zauważyć, że z perspektywy odległości i czasu my Polacy, siedzący za oceanem, bardziej niż rodacy, którzy pozostali w kraju, możemy zauważyć, że w przypadku komunizmu, w przeciwieństwie do zdenazyfikowanego faszyzmu, mamy do czynienia z błędem zaniechania. Chodzi o to, że po dziś dzień w sposób jasny zło nie zostało nazwane złem. Bo że komunizm był złem, tak w teorii, jak i praktyce, co do tego chyba nikt nie ma wątpliwości. Mordował, deprawował, wypaczał ludzkie charaktery. W przypadku naszego kraju, jest odpowiedzialny również za cywilizacyjne zapóźnienie, które właśnie teraz, jak się przypuszcza, kosztem godziwego życia co najmniej dwu pokoleń Polaków, będzie trzeba nadrabiać. A szkoda, wszak życie ma się tylko jedno.
Zakończenie tego felietonu okraszę epizodem, który wiąże się z moim własnym doświadczeniem w kwestii patriotyzmu, tym razem jednak jak najbardziej lokalnego. Wiosną niektóre niedzielne przedpołudnia spędzałem w Centrum Kultury im. Jana Pawła II w Mississaudze (przedmieście Toronto) przy stoliczku, gdzie sprzedawałem swoje dwie jak dotąd wydane książki. Którejś niedzieli podeszła do mnie pani, przyjrzała mi się z bardzo bliska, a potem wzięła do ręki jedną z książek, poczytała sobie notkę o autorze, przekartkowała i zadała mi pytanie: Czy pan jest patriotą? Na początku na wszelki wypadek zdębiałem. Okazało się, że nie ma lekko. Musiałem odpowiedzieć na kilka wcale niełatwych pytań. Widać było wyraźnie, że pani waha się, czy książkę kupić, czy nie kupić. Już wydawało mi się, że egzamin zdałem, ponieważ pochwaliła za odpowiedź związaną z moim poglądem na temat działań Armii Krajowej, kiedy naraz szczególnie trudnym do przełknięcia kawałkiem stał się dla niej fakt mojej współpracy z torontońską „Gazetą”. Na koniec strzeliła pytaniem, jak się okazało – retorycznym: A dlaczego nie z „Gońcem”, przecież to właśnie ten periodyk jest jest z założenia patriotyczny? Sama wybawiła mnie z opresji, bo na szczęście nie czekając na odpowiedź, książkę kupiła.
Edward Wójciak