Święta Bożego Narodzenia to, wiadomo, nie tylko poczucie bliskości, więzi z najbliższymi, przeżycie duchowe, ale także wielki około bożonarodzeniowy biznes. Można się zżymać, złościć, ale to i tak walka z wiatrakami. Bo przecież zawsze, mniej więcej od połowy listopada, wszystkie galerie handlowe wybrzmiewają „Last Christmas” – evergreenem zespołu „Wham!”, na wystawach roi się od Świętych Mikołajów, „Kevin sam w domu” po raz setny kradnie nasze serca w telewizji, a w kinach nieodmiennie pojawiają się filmy z Bożym Narodzeniem w roli głównej lub co najmniej drugoplanowej.
Po świetnie przyjętej, przebojowej serii „Listy do M.”, kolejnym świątecznym krajowym hitem stał się u nas film pod wymownym tytułem „Miłość jest wszystkim”. Formuła jest podobna nie tyle nawet do „Listów do M.”, co do wielkiej światowej serii tytułów świątecznych, na czele z ponadczasowym bestsellerem w rodzaju „To właśnie miłość”. W skrócie chodzi o zbiorową układankę przedświąteczną – splot kilkunastu losów, kilkunastu bohaterów, w tym kilku postaci wiodących, dla których czas świąteczny będzie momentem przełomu, refleksji i autorefleksji. Czasem Mikołaja i czasem miłości. Taka formuła pozwala scenarzystom na skorzystanie z szerokiej palety przeplatających się wzruszających opowieści o potrzebie miłości i uczucia, a producentom na zaproszenie najbardziej znanych i lubionych aktorów w rolach których nie sposób nie polubić. Ów patent świetnie sprawdza się również w Polsce.
W „Miłości…” oglądamy znowu całą plejadę gwiazd. Poza Joanną Kulig czy Michałem Czerneckim, podziwiamy Leszka Lichotę i Julię Wyszyńską grających małżeństwo z problemami (Tadeusz, bohater grany przez Lichotę, traci właśnie pracę), pojawiają się tradycyjnie młodzi narzeczeni (Joanna Balasz i Marcin Korcz), jest autoironicznie grany przez Mateusza Damięckiego futbolista, a w roli Świętego Mikołaja – Tomasza Karolaka z „Listów do M.” zastąpił Olaf Lubaszenko. Najciekawszą postacią w filmie jest jednak Krysia grana przez Agnieszkę Grochowską. To dosyć odważne posunięcie scenariuszowe. Krysia po śmierci ojca wychodzi ze spleenu pod wpływem energii i wigoru młodego chłopca (Maciej Musiał).
Wszystkie wątki przeplatane zostały z rzemieślniczą precyzją – reżyserii podjął się wszak ceniony producent, okazjonalnie także reżyser, Michał Kwieciński. Lubiani aktorzy w większości nie rozczarowują, a chociaż na pewno nie mówimy o tytule który zmieniłby losy świątecznej romantycznej komedii w Polsce, film ogląda się sympatycznie, a po seansie doceniamy stymulowaną filmową energią, świąteczną aurę życzliwości. Oby tylko przetrwała święta.
Łukasz Maciejewski