Ponoć
słuchanie muzyki to też sztuka, jak pisał Krzysztof Varga w jednej ze swoich
książek. Ostatnio jednak ta nieopatentowana ars przechadza się po promenadach w
coraz to bardziej wyblakłym ubranku.
Możliwość wykorzystania netu w celu sprowadzenia na dysk
ulubionej muzyki osiągnęła dziś kolosalne rozmiary. Właściwie już mało kto
pozwala sobie na ten niebywały luksusu fetyszystycznego, pierwszego dotknięcia i
powąchania świeżo co otworzonej płytki. I nie ma co winić za to czasów, pewnie
są dla nas o stokroć łaskawsze niż dla naszych rodziców. Szkoda tylko, że jako
odbiorcy muzyki powracamy do epoki troglodytów.
Przeskakując, z tomaszowskiego grajdołka do wielkiego miasta
natrafiamy na całkiem spory i ciekawy rynek koncertujących kapel, jakże inny od
zgrzytliwego brzmienia lokalnej „awangardy”, której słuchało się już setki razy.
Można się zatem spodziewać, że w metropolii kultura słuchania muzyki „na żywo”
może być znacznie wyższych lotów niż na zapyziałej prowincji, ale czy tak jest
naprawdę?
Niestety, mimo iż znacznie bardziej bogata jest sama oferta
koncertowa, sztuka odbioru jest czasem równie wysmakowana, jak przedwczorajszy
pasztet na suchej kanapce.
Często w trakcie koncertu można zaobserwować, że częściej
zamiast wsłuchiwać się w przekaz i bawić przy muzyce grającego zespołu (na który
przecież sprezentowaliśmy sobie bilet), zaszywamy się w klubowych barach i
wlewamy w siebie kolejne litry złocistego trunku. Wydaje się nawet, że dla wielu
osób przelewanie browaru staje się jedynym celem bywania na koncertach. Odnosi
się także wrażenie, iż grono to konsekwentnie się powiększa, choć w kraju nad
Wisłą browar nie występuje jedynie na salach koncertowych.
Przyglądając się warstwie zewnętrznej bywalców warto
zauważyć, że ostatnio królują kreacje kościółkowe i sylwestrowe. Im krótsza
spódnica, większy krzyż na szyi i większy dekolt przy bluzce, im ciemniejsza
pomadka, a fryzura bardziej powichrzona i upstrzona, tym lepiej i ciekawiej.
Można się zgodzić, że strój też jest rodzajem ekspresji,
tylko czy wyraża coś dziewczyna, której metalowy krzyż na szyi dorównuje
wielkością temu znad szkolnej tablicy?
Sztuka słuchania okazuje się na tyle trudna, że niektórzy
wolą demolować łazienki i zapijać robaka albo epatować wyglądem niż podziwiać
barwne rytmy i finezyjne wykonania.
Oczywiście, mentalności klubowych słuchaczy muzyki nie da się
porównać z mentalnością kiboli, bo to inna bajka, lecz jeśli wierzyć, że
słuchanie muzyki to sztuka (może nawet świętość dla niektórych) to chodzenie na
koncerty powinno być swego rodzaju „pielgrzymką”. Tymczasem, niekiedy bywa jakąś
pokazówką w złym stylu, przedłużeniem tygodniowej popijawy, pokazem mody dla
naiwnych i przepychanką agresorów.
Z tego wszystkiego wyłania się alternatywa, że „albo chodzi
się posłuchać muzyki, albo idzie się na koncert”.
Ja wolę posłuchać.