ZUPA Z KRÓLA Część I Rozdział VI

791

Zupa z Króla Edwarda Wójciaka
Część pierwsza, Rozdział VI.   

 

ZAGADKA POWODZENIA GRZESZNIKÓW

       Fred trafił do szkoły oficerskiej jako siedemnastoletni chłopak. Uciekł z rodzinnego Tomaszowa, którego jedyną zaletą było położenie w samym środku Polski, nie po to, żeby podbić świat, lecz z innej, bardziej prozaicznej przyczyny. Nie mógł się już pomieścić w obskurnym domu rodziny Krawców razem z rodzeństwem, groźną Glorią i emocjonalnie niestabilnym ojcem. Czasy były dla podrastającej młodzieży męskiej wyjątkowo nieciekawe. Perspektyw żadnych, bo – nie wypada się oszukiwać – mało kogo kusiły wielkie place budów, ciężka poniewierka przy stawianiu od nowa miast, hut i portów. Bardziej atrakcyjna była oferta: – „Nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera”. Ona to, podobnie jak dla wielu innych  młodych mężczyzn, stała się drogowskazem dla Freda Krawca, bo przecież matury nie posiadał, a szczere chęci – na razie tak..
      Wyleciał z liceum pedagogicznego za palenie papierosów i noszenie długich włosów, które zaczesywane w jaskółkę do tyłu, tworzyły modną wówczas „plerezę”. Nienawidził też nauki gry na skrzypcach, a w programie dla przyszłych nauczycieli była ona obowiązkowa. Wolał gitarę i muzykę jazzową. Lecz cóż miał z tego, kiedy muzyka owa pochodziła z zakazanej części świata, podzielonego niesprawiedliwie przez trójkę zboczeńców w Jałcie na dwie nierówne połówki. Ulubionej muzyki można było słuchać tylko pokątnie, w gronie kolegów, w domu jednego z nielicznych szczęśliwców, który przypadkiem posiadał radio.
      Młodzież z jego otoczenia nazywano „bikiniarzami” – a oni nie wiedzieli nawet dlaczego. Może od egzotycznie brzmiącej nazwy tajemniczych wysp z archipelagu Bikini? Władze walczyły z bikiniarzami uparcie każdym sposobem, a wszystkie ich  sposoby były legalne. O tej legalności decydował najczęściej sam miejscowy pan władza, czyli dzielnicowy. Nagonka prowadzona przeciwko bikiniarzom i chuliganom miała na celu obrzydzenie młodzieży wszystkiego, co pochodzi z Zachodu, począwszy od muzyki jazzowej, po kolorowe skarpetki. Do starego numeru glin należały łapanki urządzane przed kinami i domami kultury. Polowano na długowłosych i siłą fundowano im „porządne” fryzury, co oznaczało – strzyżenie na łyso. Popularna była wśród małolatów piosenka :
 
Idę do kina – łapie mnie glina,
włosy obcina – Heine Medina.
 

      Uciekł więc Fredi od tego wszystkiego, a tak naprawdę to od kłopotów życiowych, z silnym postanowieniem całkowitej odmiany swojego niezbyt atrakcyjnego życia i osiągnięcia sukcesu. Początkowo odczuwał tę dobrowolną niewolę, bo takim jawił mu się wojskowy rygor, jako kolejne nieszczęście, czyli dopust boży. Z biegiem czasu dziękował Bogu za łaskę odwagi. Miał teraz przynajmniej porządne ubranie i przydziałową michę. Jedynym problemem była bardzo ścisła dyscyplina oraz regularna nauka. Zdziwił się sam, jak prędko zaakceptował wymagania przełożonych. A i oni jego nad wyraz skromną osobę także, z wzajemnością. Do tego stopnia, że stał się ich ulubieńcem, a wkrótce nawet  prymusem podwrocławskiej szkoły oficerskiej.
      Armia potrzebowała nowej kadry. Starą wymordowali przecież Ruscy w katyńskim lesie, a oficerowie z Armii Andersa rozpierzchli się po Zachodzie, w słusznej obawie o swoje życie po powrocie do komunistycznej Polski. Chociaż niektórzy desperacko próbowali. Efektem były zniknięcia bez śladu, ciężkie więzienia, długoletnie wyroki, zesłania, prześladowania. Pomału starzeli się dowódcy, którzy przybyli wraz z sowieckim wojskiem. Najwyżsi oficerowie armii okupacyjnej odliczali swoje ostatnie dni. Po wydarzeniach października 1956 roku, polska armia pozbyła się trzydziestu dwóch sowieckich oficerów, z Rokossowskim i Grochowem-Popławskim na czele. Nie pozwolono im dłużej udawać  Polaków, chociaż dla osłody obdarowano wysokimi polskimi odznaczeniami państwowymi.
      Jednakże szyderczy odzew ludzi niezadowolonych z ustroju, głoszący kontrhasło: – „Nie pomogą szczere chęci, z gówna bata nie ukręci”, zaczął przybierać realny kształt. Niewykształcona młodzież, szczególnie wsiowa, nie dawała sobie rady z nauką. Szkoła zaczęła tracić poziom i stopniowo podupadała. W rezultacie rozwiązano ją po kilku latach, skutkiem czego duża część niedoszłych oficerów została wiecznymi sierżantami.
      Fred przypadkiem wcześniej dowiedział się o tych planach. Był już za mądry na to, żeby pozwolić odebrać sobie to wszystko, na co zapracował krwawym potem, harówą, nierzadko poniżeniem. Postanowił wykorzystać wszystkie swoje atuty i możliwości, aby osiągnąć obrany cel i zostać oficerem. A były nimi: wrodzona inteligencja, nabyty spryt, a na końcu wreszcie i przyrodzony, niezasłużony całkowicie fakt, że był diablo przystojny.
 
                                            
      Julita Kulik była córką naczelnego lekarza szkoły, kapitana Anzelma Kulika, który kiedyś nazywał się Kulikow. Na razie młoda kobietka kończyła liceum ogólnokształcące i zamierzała studiować medycynę. Wśród mieszkańców osiedla wojskowego uchodziła za najpiękniejszą dziewczynę w okolicy. Ludzie się rzadko mylą. Średniego wzrostu brunetka o aksamitnej cerze, zgrabnych nogach i czarnych oczach o niezmierzonej głębi, czarowała osobistym urokiem. Nie interesowała się zbytnio chłopakami, zajęta głównie zdobywaniem wiedzy. Za to chłopcy w szkole i oficerowie bez względu na wiek, daliby się za nią pozabijać. Fred do nich nie należał. Posiadał na karku głowę, a ta głowa prowadziła logiczne myślenie.
      Fred zarzucił na nią precyzyjnie skonstruowane sieci. Początkowo mijali się niby przypadkiem w szkolnej bibliotece. To dla niej zainteresował się znienawidzoną biologią, co w końcu zwróciło jej uwagę. Zaprzyjaźnili się, a efektem tej przyjaźni stała się miłość w jedną stronę: mało dotąd wrażliwa na męskie zaloty dziewczyna zakochała się po uszy. Fred szybko potwierdził, bo się tego spodziewał, że jest przeraźliwie nudna, lecz nadal udawał zakochanego. Konsekwentnie realizował założony plan. Każdą wolną chwilę poświęcał na spotkania z dziewczyną, a rezultaty tego nie dały na siebie długo czekać.  Oboje opuścili się w nauce, choć jej matura była tuż, tuż, a jego szkoła w przededniu rozwiązania.
      Od początku romans ten budził niezadowolenie rodziców Julity. Stanowczo zakazali jej widywania się z przystojnym, lecz biednym, bez wyraźnie zarysowanej przyszłości przybłędą. Dziewczyna nie dawała za wygraną. Uciekała z domu, nie bacząc na ataki złości sierdzitego tatusia, który stosował w stosunku do córki przeróżne restrykcje, a obiecywał coraz to nowe. Jeśli chodzi o Freda, kapitan Kulik wykorzystując swoje rozległe wpływy, dotkliwie umilał mu życie na uczelni.
      Po niespełna roku takiej wojny, młodzi postarali się o konkretny argument, z rodzaju tych nie do odrzucenia. Pewnego  dnia poprosili starszych Kulików o rozmowę. W trakcie jej dramatycznego przebiegu oznajmili po prostu, że Julita jest w średnio zaawansowanej ciąży, oni są w sobie śmiertelnie zakochani i nie widzą innego wyjścia, jak natychmiastowe zawarcie małżeństwa. Rodzice byli początkowo zaskoczeni, później przerażeni, a na koniec wybuchnęli  śmiechem. Kiedy już się trochę pozbierali, zapytali przymilnie, jak Fred wyobraża sobie kwestię materialnej przyszłości swojej rodziny. Pytanie nie zaskoczyło pięknej Julity, bowiem oboje z Fredem byli na nie przygotowani. Oznajmiła tedy wprost, że w tej kwestii liczy zdecydowanie na pomoc mocno ustosunkowanego oraz nadzianego forsą tatusia. Niewiele brakowało, żeby Kulik nie zadławił się własną śliną. Człowiek stracił panowanie i nie bacząc na obecność dam, jął wykrzykiwać wszystkie znane sobie wojskowe przekleństwa, a większość z nich artykułowana była w języku przyjaciół zza wschodniej granicy państwa Polskiego. Na tym właściwie konferencję zakończono.
      Jednak kapitan Kulik po głębszym przemyśleniu skomplikowanej niespodziewanie sytuacji rodzinnej, jako praktyczny życiowo przyszły dziadek, zmienił front, czym mile zaskoczył młodych. Wziął wszystkie sprawy w swoje ręce. Zorganizował szybko ślub, tak niespodziewanie dla znajomych, że nie zdążyli nawet ich oplotkować. Następnie załatwił zięciowi przyspieszony kurs licealny, w taki sposób, że młodzi zdawali maturę w jednym czasie. Trochę po to, aby się go jak najszybciej pozbyć, ale przede wszystkim dlatego, że czas nie stał w miejscu, wysłał Freda na dwa lata do szkoły oficerskiej w Szczecinie.
      Nie mógł lepiej załatwić sprawy. Fred postanowił być wdzięczny kochanemu teściowi do końca życia. Poczuł, że szczęście mu sprzyja i zaczął lecieć na jego fali. Pozwalał się jej unosić nie bacząc, że czasem znosiła go odrobinę na boki. Osiągnął po raz pierwszy w swoim życiu duży sukces. Tym bardziej znakomity, że od początku do końca sam dokładnie zaplanował wszystko, w najdrobniejszych szczegółach. Przede wszystkim był wolny, mimo że dopiero co brał ślub, a jakby tego było jeszcze mało, przed sobą miał dalsze dwa lata wolności. Młody, silny, przystojny, nie bał się życia, tym bardziej, że ono samo zdawało się go kusić i zachęcać do działania. Wystarczyło jedynie zwalczyć w sobie świadomość, że jest się człowiekiem żonatym, a niebawem  przyjdzie na świat dziecko. Nie można powiedzieć, żeby miał z tym jakiś poważniejszy problem. Odpychał te myśli, jak najdalej potrafił, aż całkowicie się ich pozbył. Rozłąka z młodą żoną, jakkolwiek na początku bolesna, posiadała, jak się prędko okazało, swoje dobre strony.
     
                                                                   
      W tamtej pierwszej szkole nauczony został ślepej karności i bezwzględnego posłuszeństwa. Te wytresowane cechy przydały mu się w nowym środowisku. Pomogły bez trudu wejść z marszu w rygory wymagającej służby w elitarnej szkole oficerskiej. Dzięki temu był akceptowany zarówno przez przełożonych, jak i przez kolegów.
      Ponieważ był dobrym studentem, często korzystał z regulaminowych przepustek i urlopów. Swój wolny czas uwielbiał spędzać w mieszkaniu swojego brata. Bartek pływał na statkach Polskiej Żeglugi Morskiej i w domu bywał tylko gościem. Jako samotny kawaler, wynajmował ładne mieszkanie w rozległej willi w dzielnicy Pogodno. Mieszkanko braciszka było urządzone w stylu mało znanym w siermiężnej Polsce tamtych czasów. Fred poczuł przedsmak Zachodu. Szczecin był pięknym miastem, prawdziwym oknem na świat. Drogie koniaki, whisky, coca-cola, napoje te zalegały rozległy barek, a bywało, że wylewały się z niego na puszysty dywan komfortowego apartamentu. Znane mu były one do tej pory jedynie z nazw, których tak naprawdę bał się nawet wymawiać. Rumieniec oblewał mu twarz na myśl, jak bardzo był do tej pory wieśniaczo naiwny. Pokrętna propaganda wbiła mu bowiem do mózgu przekonanie, że na przykład coca-cola jest zakazanym, tajemniczym napojem alkoholowym. Do tego stopnia, że często marzył o niej, nie wiedząc nawet, jak wygląda butelka obrzydzanego przez propagandę napoju. Jak wielu innych naiwnych chłopaków z małych miast, pozwolił się zwieść słowom piosneczki o wyuzdanym dzikim zachodzie, która zaczynała się od słów:
 
Coca-cola strumieniami płynie
Rum się wartko leje po dolinie…
 

      Teraz mógł próbować zakazanych owoców do woli, bo brat pozwolił mu korzystać z mieszkania razem z całą jego zawartością, bez żadnych ograniczeń. Zaopatrzenie barku i lodówki mogło spokojnie konkurować z wykwintnymi barami Kaskady czy Bajki, reprezentacyjnymi przybytkami rozpusty tego portowego miasta.
      Poniemiecka przedwojenna willa podzielona była na na trzy segmenty. Jeden z nich zajmowała gospodyni, drugi należał do Bartka, w trzecim mieszkał przedziwny jegomość o zwyczajnym imieniu. Był to po prostu pan Wacek, były brunet, niski, o nieokreślonym wieku i przystojnej twarzy Charlesa Aznavoura, lekko utykający na lewą nogę. Twierdził, że to pamiątka od postrzału z czasów, kiedy był łącznikiem w oddziale leśnym na wileńszczyźnie. Ta wileńszczyzna od biedy mogła się  zgadzać, ponieważ jego głos charakteryzował się zaśpiewującą intonacją. Resztę spowijała tajemnica. Kiedyś pracował  jako inżynier w porcie. Wyróżniany i wysoko wynagradzany za wynalezienie rewelacyjnej przekładni do gigantycznej suwnicy portowej, wpadł ponoć w dumę i przesadne samo zachwycenie się sobą. Zapomniał prędko, że zamieszkuje w kraju, w którym przestrzeganie zasad socjalistycznej moralności oraz równości powinno być obywatelską cnotą. Zaczął tęgo popijać i jak stwierdzili przełożeni, prowadzić tak zwany hulaszczy tryb życia. Wyrzucono go z partii komunistycznej, bardziej za kilka pod rząd głośnych wybryków, niż za mówienie prawdy na zebraniach. A co za tym idzie, usunięto go również z pracy.
      Niechlubny ten fakt zamiast mu zaszkodzić, wpłynął na jego życie bardzo korzystnie. Pan Wacek zajął się z dużym powodzeniem prywatną inicjatywą. Otworzył mianowicie wytwórnię guzików. Własnoręcznie skonstruował urządzenia do ich seryjnej produkcji, lecz nie to było źródłem jego niebywałych zarobków. Pod solidną przykrywką legalnych interesów prowadził na szeroką skalę inny, tym razem szalenie niebezpieczny i takoż intratny biznes, a był nim handel dolarami i złotem. Dość powiedzieć, że przez jego warsztat płynęła główna struga tego towaru, w było nie było największym mieście portowym kraju. Wraz z nią przewalali się marynarze z krajowych i zachodnich statków, cinkciarze, prywatni przedsiębiorcy, piękne kobiety. Jednym słowem kwitło szalenie urozmaicone życie towarzyskie.
      W sam środek tego zawirowania dostał się całkiem zielony w temacie Fred. Nagradzany licznymi przepustkami i urlopami wzorowy student szkoły wojskowej, zasmakował w wykwintnych balangach. Najbardziej zaś przypadło mu do gustu niezmiernie sympatyczne towarzystwo szczecińskich panienek. Miał ich teraz do wyboru, od całkiem jeszcze niewinnych cichodajek, po wchodzące w profesję bardziej zdecydowane  młode ladacznice, aż do całkiem wyrafinowanych profesjonalnych prostytutek, które nazywano w Szczecinie tuftami. Odebrał od nich, i to całkowicie bezpłatnie, wysokiej klasy edukację erotyczną, a że uczył się szybko, toteż wkrótce zgodnie z werdyktem pana Wacka, wybitnego profesora, zdobył szlify mistrzowskie w rzeczonym temacie.
      Przystojny Fredi już wkrótce sam jął dostarczać świeży towar na chatę pana Wacka. Dzielił się z nim równo. Z wdzięczności stary satyr zaproponował mu dostęp do swojego biznesu. Nie wtajemniczając w szczegóły skomplikowanych machinacji, przedstawił jego zadanie krótko: – Od czasu do czasu masz zawozić na południe kraju walizkę czegoś, a w drodze powrotnej masz za to dostarczyć walizeczkę czegoś innego.
Nie w ciemię bity Fred po krótkim czasie wiedział już dokładnie, co wozi. Otóż w tamtą stronę woził złoto, a w powrotną zielone. Było to owszem, niebezpieczne, ale Fred podróżował  w mundurze. Praktycznie nie istniała  najmniejsza szansa kontroli jego bagażu. Milicja nie miała prawa kontrolowania wojska, a wojskowe służby wewnętrzne sprawdzały tylko pijanych żołnierzy, których tabuny całe podróżowały koleją. Swoje podróże biznesowe Fred potraktował poważnie. Zawsze trzeźwy, pachnący, wymuskany, nie podpadał pod żadne kontrole. Gdy już troszkę obrósł w piórka, postawił swoje wymagania finansowe. Nadspodziewanie gładko zostały zaakceptowane przez szefa. Zaczął zarabiać wielkie pieniądze.